Draco i Hermiona

Draco i Hermiona

1 listopada 2017

Rozdział 23 Impas


Szukałam cię przez czasu tyle,
przez wrażeń masę i postaci.
Aby odnaleźć cię na krótką chwilę,
w której zdołałam cię utracić.*


***

        Niewielki pokój, w którym przyszło jej przywitać dzisiejszy poranek, nie wyróżniał się niczym szczególnym na tle pozostałych pomieszczeń w domu. Schludny i zadbany, przypominał bardziej przytulny gabinet, niż jedno z minimalistycznie urządzonych wnętrz, w jakich zwykli przesiadywać jej mąż i syn. Odnajdywała w nim spokój i upragnioną ciszę, jakich próżno było szukać nawet w najbardziej reprezentacyjnych częściach dworu, a które przynosiły jej siły, potrzebne do przetrwania najtrudniejszych chwil. W ciągu całego swojego życia przyszła tu zaledwie kilka razy. Nieważne, czy nosiła wtedy pod sercem nowe życie, czy uciekła przerażona, gdy po raz pierwszy spojrzała w czerwone oczy Czarnego Pana; wierzyła, że to jedyne miejsce,  w którym mogłaby ponownie odnaleźć wewnętrzny spokój, by zmierzyć się z trudami życia, czekającymi na nią po drugiej stronie drzwi. 
       Siedziała bez ruchu już od dłuższego czasu, nieprzerwanie wpatrując się w majaczący za wielkim oknem ogród, do tej pory pogrążony w czarnej poświacie zmroku. Pierwsze promienie wschodzącego słońca przedzierały się przez ciężkie, ciemnozielone zasłony, skutecznie odpędzając wszechobecny mrok i dając nadzieję na lepsze jutro. Dotąd pogrążone w ciemności ściany, odzyskiwały swój naturalny kolor, otulając siedzącą nieopodal kobietę ciepłymi, kojącymi barwami, które zwykła oglądać niezmiennie od kilkunastu lat.
       Westchnęła przeciągle, prostując się w powolnym, niemal melancholijnym odruchu, pozwalając, by równy, skomplikowany wzór, w który układały się wiklinowe sploty fotela, wbił się delikatnie w jej plecy, zmuszając ją do niewielkiej zmiany pozycji.
      Systematyczne tykanie zegara było jedynym świadectwem upływającego powoli czasu, który w tym jedynym miejscu zdawał się mijać o wiele wolniej. Wydawać by się mogło, że jej niewidzące, szkliste spojrzenie nie skupiało się na niczym konkretnym, przesuwając się leniwie po kolejnych elementach krajobrazu, jaki próbowała dostrzec zza pobrudzonego kurzem okna.
        Wychyliwszy się delikatnie, sięgnęła po leżącą na stoliku jedwabną chusteczkę, na której wciąż, pomimo tylu lat widniał wyraźny, pozłacany grawer z jej inicjałami. Zacisnęła na niej palce, starając się nie zastanawiać nad tym, jak straszne musiały być płomienie, które tamtej nocy pomknęły w jej stronę i jak wielkie miała szczęście, że udało jej się wyjść z tego cało, zaledwie z nadpalonymi szatami i kilkoma niewielkimi oparzeniami na dłoniach. Przez krótką chwilę zapatrzyła się w ściskaną w dłoni chustę, przejeżdżając opuszkami palców po nadpalonych brzegach, na których poza poszarpanym materiałem, widniały ślady brudu pomieszanego z jej własną krwią. Zebrawszy się wreszcie w sobie, sięgnęła po różdżkę, uprzednio wydobywając z siebie ciche westchnienie tęsknoty.
         Nie przypuszczała, że przyjdzie jej dożyć czasów, w których konsekwencje własnych czynów, nawet tych najbardziej słusznych, będą ją tak dotkliwie uwierać, niczym w przykrej próbie udowodnienia jej, że nie zrobiła wszystkiego, by właściwie ochronić swoje dziecko.
       Zapatrzona w majaczący za wielkim oknem ogród, nie usłyszała cichego, ledwie słyszalnego trzasku towarzyszącego teleportacji. Dopiero niewielki szelest, usłyszany gdzieś z prawej strony pokoju, jaka nadal tonęła w mroku nocy, kazał jej oderwać wzrok od rozpościerającego za szybą widoku i przenieść go na małego domowego skrzata, stojącego nieopodal.
      Niewielkie stworzonko, okryte długą, powłóczysta serwetą, pochyliło się nieznacznie, wykonując pokłon i zamiatając uszami podłogę, po czym wyciągnęło do niej starannie zapieczętowany list. Zaraz po tym, jak zdążyła po niego sięgnąć, skrzat deportował się zręcznie, pozostawiając po sobie tańczące drobinki wzbitego w powietrze kurzu.
      Zmarszczyła brwi z niezrozumieniem, gdy poczuła pod palcami fakturę rodowej pieczęci, której nie spodziewała się tak szybko ujrzeć. W pośpiechu rozwinęła pergamin, za nic mając swoje drżące dłonie i szaleńcze bicie serca. Od razu rozpoznała charakter pisma swojego syna, tak znajomy a zarazem wyjątkowy, zupełnie jakby miała okazję widzieć go codziennie. Na widok pochyłych, lekko zakrzywionych liter, pisanych jednak z tak wielkim zaangażowaniem, poczuła ciepło rozchodzące się po jej ciele i docierające do okupionego bólem serca.
      Widziała to, co każda matka powinna kiedyś ujrzeć w listach od swojego dziecka. Widziała zaangażowanie, z jakim formułował każde słowo, starając się wyjaśnić jej wszystko to, czego do tej pory nie mogła pojąć. Widziała troskę, z jaką pisał kolejne litery, zupełnie jakby obawiał się tego, jak odbierze jego decyzję. Widziała też to wszystko, czego nie potrafił, lub  nie był w stanie przelać na papier, a co trawiło go od środka już od dłuższego czasu.
     I jej udzieliła się ta mieszanina emocji, którą Draco niezdarnie starał się przelać na pergamin. I choć z pewnością nie odważyłaby się postąpić tak, jak on; akceptowała wybór, o którym z takim trudem jej pisał. Zacisnęła palce na liście, jednocześnie przyciągając go bliżej serca, które od tej jednej chwili przestało być zakute w bolesnym ucisku, a które zapałało szczerym zrozumieniem i bezgraniczną, matczyną miłością.


***


      Cichy plusk wody rozbrzmiał w jej uszach z chwilą, w której na majaczącej przed nią powierzchni jeziora dało się zauważyć nierównomierne kręgi, rozchodzące się dokładnie w miejscu, do którego zaledwie chwilę wcześniej wrzuciła znaleziony obok kamień. Zapatrzona w delikatne, równomierne fale, westchnęła głośno, nie kryjąc rozgoryczenia, które towarzyszyło jej odkąd pojawiła się w Hogwarcie.  Nie wiedziała, ile czasu spędziła, wpatrując się w pobliskie jezioro i rozpościerające się ze wszystkich stron hogwardzkie błonia. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, barwiąc wodę w całą paletę barw i sprawiając, że stojąca na brzegu jeziora dziewczyna zamknęła mimowolnie oczy, wdychając jesienne powietrze i marząc, by znaleziony tu spokój pozostał w jej sercu na dłużej.
       Musiało minąć wiele długich dni i bezsennych nocy, w których nieustannie biła się z własnymi myślami, by w końcu zaakceptować rzeczywistość, w jakiej przyszło jej przebywać. Nie czuła żalu, a jedynie smutek, zupełnie jakby jakaś niewidoczna drzazga nieustannie tkwiła w jej sercu, raz po raz żłobiąc bruzdy, których nie potrafiła zasklepić. Zapatrzona w nieruchomą taflę jeziora, wreszcie zaczęła godzić się z bólem złamanego serca i tym nieustannym, chorobliwym wręcz rozgoryczeniem, które stało się jej nieodłączną częścią. Już nie pamiętała jak wyglądało jej życie bez tej dziwnej, mieszaniny uczuć, która zawładnęła nią kilka tygodni temu, a którą coraz trudniej udawało  jej się ukrywać przed całym światem.
    – Coś ty ze mną zrobił, Malfoy... – szepnęła cicho do siebie, po raz pierwszy odważając się na wypowiedzenie jego nazwiska. Zaraz jednak przyłożyła palce do ust, przerażona łatwością z jaką zdołała to uczynić, a przecież po stokroć przysięgała sobie, że nigdy więcej tego nie zrobi; jakby faktycznie wierzyła, że niemówienie o nim, uleczy ją na nowo i pozwoli zapomnieć o bolesnej przeszłości.
      Powoli zatracała się w powszechnej rutynie, starając się nadrabiać zaległości i wbudować w narzucony przez innych rytm. Mozolnie, krok po kroku odcinała się od przeszłości, uparcie przekonując siebie, że gojące się na jej ciele blizny były jedynie skutkiem zaklęcia, a nie jego zdrady, której nie mogła zrozumieć, nie mówiąc nawet o wybaczeniu.  Z biegiem czasu nabrała stosownego dystansu, ogłady; uporządkowała swoje myśli, udając, że Malfoya nigdy nie było w jej życiu; że nigdy nie poznała jego drugiej, starannie ukrytej natury, że nigdy nie zajrzała pod maskę śmierciożercy, za którą przez tyle lat się ukrywał. Przestała myśleć, że są sobie nawzajem potrzebni, nawet jeśli nigdy wcześniej tego nie rozumieli ani tego nie akceptowali.
     Jednak ilekroć zauważyła w tłumie blond włosy, spinała gwałtownie ciało, szukając wzrokiem arystokraty, którego smukła, wysoka sylwetka królowała pośród innych uczniów; po czym uświadomiwszy sobie co tak właściwie robi, odwracała się szybko, zła sama na siebie za tę chwilę słabości. Gdzieś tam na samym dnie serca, miała świadomość niedokończonych spraw i kwestii, których prawdopodobnie już nigdy nie będzie miała okazji wyjaśnić, a które choć słabe i zagłuszane przez racjonalność, wciąż będą jej doskwierać, aż w końcu przyjdzie moment, w którym całkiem o nich zapomni, jak o innych, zaległych sprawach, które każdy wymazuje z pamięci.
      I mimo przekonania, że nigdy nie będzie w stanie mu wybaczyć, co jakiś czas zdarzało się coś, co jej o nim przypominało: kolor włosów pierwszoklasisty z Gryffindoru, który był jedynie o ton ciemniejszy od jego blondu, użyta przez kogoś ironia, z którą on nigdy się nie rozstawał, nienaganne maniery przy stole, których sama nieświadomie zaczęła bardziej przestrzegać... Wszystko to sprawiało, że zastygała na moment, nieskora do jakichkolwiek zwierzeń i sięgała pamięcią do tych kilku wspólnych tygodni, które na zawsze ją odmieniły. Nie potrafiła się jednak przemóc; nie potrafiła się zmusić do tego, by któregoś dnia po prostu do niego podejść, spojrzeć w jego skute lodem oczy i odrzucić  od siebie wszystkie nagromadzone w sercu emocje, dzięki którym przetrwała kilka ostatnich tygodni.To wszystko było zbyt ciężkie, by jedna osoba była w stanie to unieść.
      Objęła się mocniej ramionami, zwalczając przemożoną chęć sięgnięcia do jednego ze swych rękawów i muśnięcia opuszkami palców którejś z licznych blizn szpecących jej ciało. Zaśmiała się niemal przez łzy, rozpamiętując te wszystkie krepujące sytuacje, kiedy ktoś nieumyślnie zawieszał wzrok na jej odkrytych nadgarstkach, albo gdy w czasie wyjątkowo słonecznego, jak na tę porę roku dnia, rezygnowała z choćby podwiniętych rękawów, na rzecz obszernych koszul i rajstop. I pomimo gorliwych zapewnień Harry'ego i Rona, wiedziała, że rany goją się o wiele dłużej, niż powinny, że nadal są widoczne pomimo zaklęć maskujących, których nauczyła ją pani Pomfrey i że nie znikną tak szybko, jak zakładała jeszcze kilka dni temu. Wszystko to oraz dojmujące poczucie samotności wzmagało jedynie pustkę w jej sercu, z którą nie potrafiła już dłużej walczyć. 
      Na przekór wszystkiemu, coraz częściej wybierała samotność, podświadomie rezygnując z obecności tych, którzy do tej pory byli dla niej najważniejsi. Wymykała się od nich coraz częściej, zupełnie jakby wiedziała, że spokój i bezpieczeństwo, za którym niegdyś tak bardzo tęskniła, a których tu w Hogwarcie dostawała niemal od każdego, są tylko pozorne, że straci je tak szybko, jak tylko zdoła się do nich przyzwyczaić, jak poczuje, że w pełni na nie zasłużyła.  Gdzieś w głębi serca przeczuwała, że nie zazna ukojenia, dopóki nie wyjaśni wszystkich niezamkniętych spraw, dopóki raz na zawsze nie zapomni o blondynie, który co noc pojawiał się w jej snach, burząc ustalone granice i dając nadzieję na inne zakończenie tej historii.
       Nie starała się powstrzymać nagromadzonych pod powiekami łez, nad którymi nie była w stanie dłużej zapanować. Pozwoliła im płynąć po policzkach i żłobić bruzdy na jej skórze, gdzieś tam w głębi licząc na to, że wraz z nimi pozbędzie się tego okropnego ciężaru, który z dnia na dzień wydawał się jej jeszcze trudniejszy do przezwyciężenia; że spływające po jej policzkach krople w jakiś cudowny sposób oczyszczą jej dusze, tak by była taka jak kiedyś.
    – Trytony nie lubią ludzkiego żalu...
     Na dźwięk głosu dyrektora Hogwartu natychmiast otworzyła oczy, zaskoczona jego obecnością i przerażona tym, jak wiele zobaczył i czego jeszcze się domyślił, gdy pozwoliła sobie na tę krótką chwilę zapomnienia. Szybkim ruchem dłoni niezdarnie otarła załzawione oczy, na próżno wmawiając sobie, że Dumbledore nie zauważył tego gestu. Dopiero po dłuższej chwili odważyła się na niego spojrzeć, niemo błagając, by w nic nie wnikał, ani nie ciągnął na siłę rozmowy, której ona starała się za wszelką cenę uniknąć.
    – ...Przepadają natomiast za dropsami, o czym przyszło mi się dowiedzieć podczas jednego z moich długich spacerów tutaj, gdy byłem jeszcze w twoim wieku – dokończył cicho i łagodnie, jakby podświadomie przeczuwał jej niechęć do jakichkolwiek zwierzeń. Na potwierdzenie swoich słów wyciągnął z kieszeni szaty kilka szczelnie owiniętych cytrynowych dropsów, które następnie wrzucił lekko do wody, sprawiając wrażenie bardziej zaabsorbowanego ich zniknięciem pod powierzchnią, niż obecnością stojącej nieco dalej dziewczyny.
      Pokiwała delikatnie głową na znak zrozumienia, jednocześnie przyglądając się stojącemu koło niej mężczyźnie. Jego długa, powłóczysta szata, targana lekkimi podmuchami wiatru, szeleściła delikatnie, brzegami omiatając trawę, na której przyszło im stać. Materiał zdawał się lśnić w poświacie zachodzącego słońca, dodając tym samym Dumbledore'owi powagi i majestatu.
     – Jak profesor mnie tu znalazł? – zapytała cicho, nie starając się nawet ukryć drżenia głosu. Swój wzrok, który do tej pory uparcie wbijała w sylwetkę dyrektora, ponownie skupiła na nieruchomej tafli jeziora. Łatwiej jej było zebrać rozbiegane myśli, jednocześnie odrzucając niewygodną prawdę o tym, że mimo iż tak uparcie szukała samotności, znalazł się ktoś, kto widział z jakimi emocjami musi zmagać się na co dzień.
    – Nie znam lepszego miejsca na rozmyślanie  niż to, w którym oboje stoimy – odpowiedział, przechylając głowę i obdarzając ją poczciwym uśmiechem, który jedynie uwydatnił bruzdy na jego twarzy. – Swego czasu także tu przychodziłem, gdy nie potrafiłem pogodzić się z przeszłością.
     Ponownie spuściła wzrok na taflę jeziora, zapatrując się w przemywające brzeg niewielkie fale, czując jednocześnie nieznośne ciepło na policzkach, i podświadomie wyczuwając czający się na ustach mężczyzny uśmiech. Wstydziła się swojej nieuwagi, tego, że ktoś zauważył jej żal, który przecież z takim zapamiętaniem kryła przed całym światem. Skrępowana uwagą dyrektora, jedynie kiwnęła nieznacznie głową, nie zdobywając się na jakikolwiek komentarz.
     Dumbledore nie wyglądał jednak na kogoś, kogo zadowoliłaby tak błaha odpowiedź. Z nieznanym jej błyskiem w oku, zrobił dwa niewielkie kroki do przodu, tak, by mogła pozbyć się skrępowania, które towarzyszyło jej odkąd wyczuła na sobie jego przenikliwy wzrok. Splatając dłonie za plecami, odezwał się ponownie, tym razem jednak nawet nie patrząc w jej stronę:
    – Nie wstydź się łez, Hermiono. Nie ma bowiem lepszego sposobu na pozbycie się  tkwiącego w człowieku się żalu...
    Otworzyła usta, w niemej próbie protestu, po czym ponownie je zamknęła, zdawszy sobie sprawę, że nie byłby on do końca szczery. Pogodzona z niewygodnym faktem, że dyrektor Hogwartu doskonale wiedział o czym, a raczej o kim myślała przed jego przyjściem, przymknęła powieki, wzdychając cicho i z rozgoryczeniem.
    – Profesorze... – odezwała się cicho, nieudolnie próbując nawiązać do tego, co dręczyło ją odkąd obudziła się w Skrzydle Szpitalnym. – Czy powinnam czuć się tak... źle?
    – To nie gniew i rozżalenie nie pozwalają ci pójść dalej, tylko niewiedza – powiedział Dumbledore, odwracając się w jej stronę i patrząc na nią wzrokiem, w którym oprócz troski wyczuła coś jeszcze... Coś, co niechybnie mogłaby zinterpretować jako dojmujące poczucie winy. Trwało to jednak zbyt krótko, by mogła zgadywać czy nie było to jedynie jej wymysłem.
    – Niewiedza? O czym? – zapytała nieco głośniej niż zamierzała, jednak nie zwróciła nawet uwagi na swój oschły ton. Na widok dobrotliwego uśmiechu mężczyzny zmarszczyła jedynie brwi, zdeterminowana do tego, by poznać prawdę, której nie dane jej było dowiedzieć się od nikogo innego.
    – O tym, co faktycznie wydarzyło się w dworze Malfoyów... 
    Zamarła, skupiając całą swoją uwagę na stojącym przed nią mężczyźnie. Z jej lekko uchylonych ust nie wydobył się żaden dźwięk, zupełnie jakby nie potrafiła się odezwać, choć miała przecież tak wiele pytań. Czuła, jak jej serce zwalnia swój rytm, by za chwilę zacząć bić znacznie szybciej.
    – Nie rozumiem... – wyszeptała, nie potrafiąc zdobyć się na cokolwiek innego. – Przecież wiem, co tam zaszło. Byłam nieprzytomna, ale wszystkiego dowiedziałam się od Zakonu...
     Przez chwilę dyrektor patrzył na nią wzrokiem, w którym nieomylnie wyczuwała naganę, a choć nie sądziła, że w jakikolwiek sposób mogła zawieść jego zaufanie, czekała cierpliwie na reprymendę, która jednak nie nastąpiła. Zamiast tego mężczyzna przemówił:
    – Nie powinno się mówić do wielu, jeśli w rzeczywistości nigdy nie zapragnęliśmy porozmawiać z tą jedną, konkretna osobą.
    Stała z szeroko-otwartymi oczami, wpatrując się w naznaczoną zmarszczkami twarz dyrektora ze szczerym niezrozumieniem. Wiedziała kogo miał na myśli, przez co na jej twarzy zagościły rumieńce zawstydzenia. Nie sądziła jednak, by mężczyzna wiedział, jakim zaufaniem darzyła niegdyś blondyna. Potrząsnęła głową, nie potrafiąc pojąć znaczenia jego słów, tak samo jak nie chciała wierzyć, że to, co powiedział może okazać się prawdą.
    – Wokół Malfoy Manor roztaczają się nie tylko podstawowe zaklęcia ochronne, które zdołaliście opanować w szkole – zaczął cicho Dumbledore, niezrażony jej postawą, w której szok mieszał się z niezrozumieniem. Ponownie odszedł kilka kroków, by w spokoju móc patrzeć na znajdujące się przed nimi jezioro. – Barier, które nałożono na tą posiadłość, a o których przyszło mi się dowiedzieć jedynie ze względu na bliską znajomość w Departamencie Przestrzegania Magicznego Prawa; żadne z nas nie zdołałoby pokonać, o ile nie mielibyśmy w sobie choć odrobiny krwi tego rodu.
     Na potwierdzenie jego słów ponownie pokiwała głową, choć dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, że dyrektor tego nie widzi. Zdobywając się na wielką odwagę, zrobiła ku niemu kilka kroków, stając z nim ramię w ramię i starając się zrozumieć każde usłyszane słowo.
    – Więc jak udało się to Zakonowi? – zapytała, jednocześnie marszcząc delikatnie brwi w wyrazie niezrozumienia. Nie potrafiła pojąć, jak mogli pojawić się we dworze, skoro wśród nich nie było nikogo, w kogo żyłach płynęłaby choćby odrobina krwi tego rodu.
    Dumbledore uśmiechnął się poczciwie, zupełnie jakby tylko czekał, aż dziewczyna zada to pytanie. Z niemałą satysfakcją przeniósł na nią spojrzenie, a ostatnie promienie zachodzącego słońca odbiły się w okularach połówkach.
    – Och, to jak mniemam zasługa Narcyzy. Przypuszczam, że była jedyną osoba, zdolną do tego, by na ten jeden moment zdjąć zaklęcia ochronne – odparł, a przez moment jego twarz pokryła się najzwyklejszą radością, jaką często u niego widywała. –  To zadziwiające, jak trudnych i słusznych wyborów potrafi dokonać, gdy na szali spoczywa dobro i szczęście jej dziecka... – dokończył zamyślony, przejeżdżając długimi palcami po swojej brodzie.
    – To niemożliwe – zaczęła po dłuższej chwili, gdy już zdołała zapanować nad natłokiem niechcianych myśli i z przejęciem wpatrywać się w uśmiechającego się promiennie Dumbledore'a. – Przecież ona tam była... Stała razem z innymi w kręgu... Nie mogła tego zrobić...
      Przez moment miała wrażenie, że mężczyzna przyzna jej rację, jednak szybko porzuciła tę myśl. Pokręcił delikatnie głową, nadal wpatrując się w nią z wiarą, że w końcu zdoła sama poskładać wszystkie elementy układanki i poznać całą prawdę.
    – Czasami im bliżej patrzymy, tym mniej jesteśmy w stanie zobaczyć – zauważył, gdy milczała zbyt długo, by mógł to zignorować. – Przyznam jednak, że bez jej pomocy, nie zdołalibyśmy się nawet przedostać do dworu... Nie przybylibyśmy na czas. Zresztą... Wystarczająco długo zwlekaliśmy, byś teraz bez przeszkód mogła nas obwiniać... – dokończył cicho i niepewnie, jednocześnie przenosząc zmartwiony wzrok niżej, na miejsce, gdzie długie rękawy bluzy skrywały blizny, będące świadectwem tego, co było w tamtym momencie nieuniknione.
      Przez chwilę jej serce zabiło znacznie szybciej, zupełnie jakby wstąpiła w nie nadzieja, której nie czuła odkąd trafiła do Hogwartu. Zacisnęła powieki, nieświadoma tego, jak wiele emocji maluje się teraz na jej twarzy i jak wiele z nich dostrzegł dyrektor. Przez ten jeden moment czuła się tak, jak wtedy, gdy wydawało jej się, że Draco czuje do niej to samo, co ona do niego.
    Dopiero po jakimś czasie przyszło opamiętanie. Westchnęła żałośnie, ignorując wpatrującego się w nią mężczyznę i żegnając się z wizją tego, co jeszcze chwilę wcześniej wydawało jej się nadzieją na lepsze jutro. Niezależnie od roli, którą odegrała Narcyza, wiedziała, że nic nie zdoła naprawić tego, czego dopuścił się jej syn.
    – To niczego nie zmienia...
     Smutek, który przebrzmiewał z każdego wypowiedzianego przez nią słowa zmartwił nawet samego Dumbledore'a. Nim jednak zdołała dokończyć swoją myśl, dyrektor przemówił, jednocześnie uświadamiając jej, że potrafi czytać z niej niczym z otwartej księgi.
    – Draco też miał w tym swój udział...
   – Wiem, co zrobił – przerwała mu,  odwracając się gwałtownie, tak by nie był w stanie zobaczyć jej twarzy. – Harry mi powiedział... – odezwała się ponownie, lecz dużo ciszej. – Po tym co zrobił... On... Wyrzucił mnie za bramę...
    Nie potrafiła ukryć swojego własnego żalu, który towarzyszył jej odkąd dowiedziała się tego wszystkiego od przyjaciela. Nie potrafiła przestać wyobrażać sobie grymasu wstrętu, który, jak mogła tylko się domyślać, zagościł w tamtym momencie na twarzy blondyna, a który znała z poprzednich lat.
    – Drogie dziecko – zaczął łagodnie Dumbledore. – Gdyby nie Draco, nie bylibyśmy w stanie Cię uratować...
    Prychnęła rozjuszona, zupełnie nie pojmując słów czarodzieja. Przepełniona niespotykanym dotąd gniewem, odwróciła głowę w stronę majaczącej w oddali Bijącej Wierzby, zupełnie jakby to w jej obrazie dopatrywała się ukojenia swoich nerwów. Podwinęła rękaw bluzy, a szpecące ją blizny, znacznie mniejsze od czasu, gdy zobaczyła je po raz pierwszy, uwydatniły się na jej skórze, niczym cienkie, białe rysy na aksamitnym tle.
    – O czym profesor w ogóle mówi?! – powiedziała o wiele głośniej, niż zamierzała, jednak mężczyzna nadal stał niewzruszony, nic nie robiąc sobie z jej gniewu. Uśmiechał się jedynie promiennie, niby w geście samozadowolenia, którego nie widziała u niego od bardzo dawna. To zachowanie rozjuszyło ją jeszcze bardziej. Zmarszczyła gniewnie brwi, nie do końca świadoma swoich poczynań, jednocześnie patrząc na Dumbledore'a w sposób, który zmuszał do udzielenia natychmiastowej odpowiedzi. – Zamiast zabić mnie Avadą, chciał, bym cierpiała! Śmiał się, patrząc, jak się wykrwawiam... A potem wyrzucił mnie za bramę! On...
    Zacisnęła wargi, nie chcąc powiedzieć tego, o czym myślała już od bardzo dawna. O niewyobrażalnej zdradzie, której się dopuścił, mimo tego wszystkiego, co między nimi zaistniało... Nie potrafiła sobie poradzić ze złością za każdym razem, gdy mijała go na szkolnym korytarzu. Wmawiała sobie, że czas jest jedynym środkiem na zaleczenie ran, że kiedyś uda jej się zapomnieć, że pewnego dnia wyrzuci ze swoich myśli obraz arystokraty i tego, jak bardzo ją zranił. Nie potrafiła sobie jedynie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego mimo usilnych chęci, nadal o nim myślała.
      Złość mieszała się z tęsknotą, poczucie odtrącenia z rozżaleniem, a ona sama tkwiła na samym środku tej emocjonalnej huśtawki, nie mogąc pozbyć się żadnego z tych uczuć.
    – Przez klątwę Sectumsempry kupił ci kilka bezcennych minut, które pozwoliły ci przetrwać do naszego przybycia. To właśnie wtedy Narcyza zdjęła zaklęcia ochronne – rzekł Dumbledore, porzucając na chwilę swój spokojny, życzliwy ton.
     Nie czekając na nią, natychmiast się odwrócił, ruszając w kierunku zamku. Powolnymi krokami przemierzał trawiaste błonia, nie obejrzawszy się za siebie nawet raz. I choć zdawać by się mogło, że nie przejął się zbytnio szczerym otępieniem pozostawionej na brzegu dziewczyny, delikatne bruzdy, które z roku na rok uwydatniały się coraz bardziej na jego twarzy, w tej jednej chwili stały się jeszcze bardziej widoczne.
    – Nie rozumiem... – szepnęła Hermiona, czując ciężar uczuć, które zawładnęły jej pękniętym sercem. Przyjemne ciepło, którego nie czuła odkąd opuściła Grafton, ponownie napełniło ją całą, zupełnie jakby była to naturalna kolej rzeczy, a nie efekt słów dyrektora, które - choć długo wyczekiwane - nadal pozostawały trudne do zaakceptowania.
    Oddychając głęboko i jakby z trudem, zrobiła niepewny krok w stronę zamku, na którego tle majaczyła postać Dumbledore'a. Jak w amoku uniosła dłoń, kierując ją w stronę serca, tak by móc choć przez chwilę wyczuć jego szybsze bicie. Zwalczając malujące się na jej twarzy niedowierzanie, ruszyła za czarodziejem, doganiając go dopiero na głównej ścieżce, którą przemierzała co roku.
    – Profesorze! – krzyknęła, z trudem łapiąc oddech.
    Dumbledore zatrzymał się dopiero w w miejscu, z którego rozpościerał się doskonały widok na Wierzbę Bijącą. Słysząc za sobą urwane kroki, odwrócił się w stronę nadchodzącej dziewczyny, nijak nie komentując determinacji, jaka malowała się na jej twarzy.
    – Jeśli to wszystko, co pan powiedział jest prawdą, to czemu on... był w tym taki...prawdziwy?
    Czarodziej zaśmiał się lekko, doskonale wiedząc co tak naprawdę kryło się pod tym pytaniem. Powoli, jakby znużonym krokiem, podszedł do niej, zupełnie jakby chciał lepiej przyjrzeć się jej roziskrzonym oczom i delikatnym rumieńcom, które wykwitły na jej twarzy pod wpływem wysiłku.
    – Musisz wiedzieć, że nawet jeśli tamtej nocy Draco dokonał najlepszego z dotychczasowych wyborów, nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. A przynajmniej dopóki nie przybyliśmy na miejsce... – dokończył ściszonym głosem, jednocześnie drapiąc się po brodzie. – Ratując ciebie, Draco i Narcyza nie tylko zaryzykowali życie, ale też wyparli się własnej rodziny, która w czysto-krwistych rodach stanowi najwyższą wartość.
    Zamarła, słuchając słów Dumbledore'a, które mimo iż napełniały jej serce utraconą niegdyś nadzieją, sprawiały, że dopiero teraz uświadomiła sobie, jak wielkie ryzyko zostało podjęte tamtej nocy, jak wiele ran musiało zostać zadanych, by ona mogła żyć. Przytłoczył ją ten ciężar; zupełnie jakby sądziła, że nie zasługiwała na to, by ktokolwiek mógł postawić na równorzędnej szali swoje największe wartości, a mimo to wybrać jej życie, niż wolność bliskich.
    – Więc dlaczego na to wszystko pozwolił? – zapytała, starając się za wszelką cenę uniknąć ponurych myśli. – Dlaczego czekał tak długo, mimo, że już w pensjonacie powiedziałam mu o formule zaklęcia, jakie znalazłam? Przecież już wtedy wszystkiego się domyślił! Czemu nie powiedział nic wcześniej? Może wtedy uniknęlibyśmy tego wszystkiego...
    Jej głos drżał z nagromadzonych emocji, których nijak nie potrafiła zwalczyć. Podczas gdy początek wypowiedziała z doskonale znanym sobie żalem i rozgoryczeniem, końcówkę jedynie wyszeptała, mimowolnie uświadamiając sobie te wszystkie rany, które poniosła zarówno jedna jak i druga strona.
    – Masz rację – przyznał Dumbledore – Wtedy jednak zadanie, które wam wyznaczyłem, okazałoby się bezcelowe. Tylko zwabiając pozostałych śmierciożerców w jedno miejsce, mieliśmy szansę, by raz na zawsze zakończyć to wszystko, co niegdyś rozpoczął Harry. Próba przywrócenia do życia Voldemorta wydawała się ku temu najlepszą okazją.
      Słuchała tych słów w milczeniu, uświadamiając sobie coś, o czym nie pomyślała przedtem. Trudno jej było przypomnieć sobie wszystko, co zdarzyło się w Malfoy Manor, mimo iż przez jej umysł nieustannie przelatywały setki wspomnień z tamtej straszliwej nocy. Jedno zdarzenie pamiętała jednak doskonale: rozmowę jaką stoczyła z arystokratą w lochach, na chwilę przed tym, gdy wyprowadzili ją z celi.  Pamiętała jego słowa doskonale, wielokrotnie odtwarzała je sobie w pamięci, raz po raz doszukując się czegoś, czego nie rozumiała w tamtym momencie.  Są tutaj wszyscy, mówił. Wszyscy, którzy ocaleli. Wszyscy, którzy chcą, by Czarny Pan się odrodził: Lanstrengowie, Rosierowie, moi rodzice... Ja.
    Zachwiała się lekko, jednocześnie obejmując skronie dłońmi, zupełnie jakby miała nadzieję, że tym jednym gestem pozbędzie się natłoku niechcianych myśli i tego przeraźliwego, ciężkiego wstydu, który subtelnie, krok po kroku napełniał je serce. Żałowała, że nie rozumiała jego słów, tak samo, jak tego, że nigdy nie zechciała ich zanalizować.
    – Mógł przecież wcześniej coś zrobić... – szepnęła bardziej do siebie, niż do Dumbledore'a.
    – I zrobił – odpowiedział. – I to więcej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić. Bariery, które zostały nałożone na jego dwór po waszej ucieczce ze Zgredkiem ponad rok temu, nie służyły jedynie do ochrony, Hermiono.  Bardziej chodziło w nich o to, by nie dopuścić do kolejnej takiej próby, za którą tym razem Voldemort niechybnie ukarałby ich śmiercią.
    – Ale... – zaczęła roztrzęsiona, kiedy zdała sobie sprawę z absurdalności słów starszego mężczyzny. – Przecież uciekłam... To znaczy... Uratowaliście mnie... Jestem tu teraz, więc...
     Po raz kolejny w czasie trwania tej rozmowy odwróciła wzrok, skrępowana tak natarczywym spojrzeniem dyrektora. Mężczyzna wydawał się dokładnie znać jej uczucia i emocje, zupełnie jakby jego przenikliwy wzrok docierał do najgłębiej ukrytych zakamarków duszy i wyciągał z nich rzeczy, którymi nie miała ochoty się z nikim dzielić.
    – Tym razem nie pomogłaby ci nawet pomoc domowego skrzata, Hermiono – odpowiedział. – Tylko Malfoyowie wiedzą, jak wielki był gniew Voldemorta po waszej ostatniej ucieczce. I zapewniam cię, że nie chodziło wtedy tylko o Harry'ego. Jak myślisz... – zaczął, cierpliwie czekając, aż dziewczyna ponownie na niego spojrzy. – Jak wielką hańbą dla rodziny Draco była ucieczka kogoś z niemagicznej rodziny, kto według ich pana w ogóle nie powinien istnieć?
    – Wielką – przyznała, dopiero teraz uświadamiając sobie istotę tamtych wydarzeń.
    Dumbledore odetchnął głęboko, zupełnie jakby potrzebował chwili do namysłu, przed powiedzeniem najważniejszej kwestii. Czekała cierpliwie, ignorując mocno bijące serce, którego rytm zdawał się być słyszalny nie tylko dla niej, ale i dla stojącego przed nią czarodzieja.
    – Musisz zatem zrozumieć, że dla Lucjusza nie było nic ważniejszego, niż nałożenie na dwór zaklęć, dzięki którym nie doszłoby do takiej sytuacji. Planując odrodzenie Voldemorta i wiedząc, że niezbędna będzie do tego krew kogoś z niemagicznej rodziny, musieli mieć pewność, że tym razem wszystko pójdzie po ich myśli. Hermiono... – zaczął, nachylając się odrobinę w jej stronę. – Bariery ochronne przepuściłyby cię tylko wtedy, gdyby wyczuły przy tobie kogoś z rodu Malfoyów lub Blacków. To jedyny sposób, by ktoś z niemagicznej rodziny mógł opuścić te mury.
    Zamarła, słysząc to wszystko i czując, jak jej ciało wypełnia uczucie, o którym swego czasu zdołała już zapomnieć. Przez ten jeden moment czuła, że jej serce zaczyna bić tak jak wtedy w Grafton, gdy Draco zaprowadził ją do rodziców. Przez chwilę do jej umysłu wkradła się myśl, że wszystko, co zrobił arystokrata miało większy sens, który dane jej było odkryć dopiero dzisiaj. Oddychała płytko i urwanie, nie zdając sobie sprawy z poczciwego uśmiechu stojącego obok profesora i raz po raz pogrążając się we wspomnieniach, których do tej pory tak stanowczo unikała.
    Nie zrażona obecnością dyrektora, odeszła kilka kroków, niczym w żałosnej chęci zapewnienia sobie choć tej namiastki prywatności. Dopiero będąc na uboczu, zdała sobie sprawę z jeszcze jednej kwestii, która nadal nie dawała jej spokoju, a którą koniecznie musiała wyjaśnić. Nie odwracając się, zapytała:
    – Czyli to wszystko, co powiedział Harry... O tym, że Malfoy wyrzucił mnie za bramę... – nie dokończyła, jednocześnie wykonując dłonią nieokreślony ruch w powietrzu, zupełnie jakby miała nadzieję, że stojący za nią Dumbledore, sam domyśli się dalszej części pytania.
    – Draco nie wyrzucił cię za bramę, choć faktycznie w oczach Harry'ego tak to mogło wyglądać. Wiedząc o barierach, Draco wyniósł cię poza zaklęcia ochronne, ryzykując tym samym zdemaskowanie.
    – Ale... – zaczęła, nie do końca wiedząc, czy powinna o to zapytać. Odchrząknąwszy, zaczęła jeszcze raz, jednocześnie szarpiąc ze zdenerwowania rękawy bluzy. – Skoro mnie ratował... To... Dlaczego mówił wtedy te straszne rzeczy do Harry'ego?
    Zarumieniła się, słysząc donośny śmiech profesora, po czym odwróciła się w jego stronę z miną wyrażającą skrajne zdenerwowanie.
    – Och dziecko, Draco nie potrafił przyznać się do swoich uczuć przed samym sobą, nie mówiąc już o Harry'm. Myślisz, że twój przyjaciel uwierzyłby mu, gdyby Draco powiedział mu prawdę?
    – Nie – odparła, uśmiechając się nerwowo.
     Zamilkli na dłuższą chwilę, by wpatrywać się w ciemniejące niebo, w spokoju i z lekkim wahaniem analizując wszystko to, o czym przyszło im rozmawiać. Hermiona objęła się ramionami, czując chłodny powiew na swojej skórze, po czym nieświadomie, wręcz machinalnie dotknęła jednej z największych blizn skrytych jak dotąd pod materiałem bluzy. Przejeżdżając opuszkami palców po nienaturalnym, cienkim zgrubieniu, zamyśliła się na moment, przenosząc jednocześnie wzrok na dyrektora Hogwartu.
    – Więc dlaczego nie uwolnił mnie wcześniej? – zapytała. –  Miał ku temu okazję... Był u mnie tamtej nocy w lochach... – przyznała, mocno zawstydzona własnymi słowami. Nerwowym ruchem chwyciła jeden z kosmyków, po czym zakładając go sobie za ucho, dodała: – Wystarczyło, by zabrał mnie wtedy do bramy, a uniknęłabym tego... wszystkiego – zakończyła niezgrabnie, choć Dumbledore zdawał się doskonale wiedzieć, co miała na myśli.
    – To by nic nie dało, Hermiono – powiedział po chwili, choć w jego głosie doszukała się o wiele więcej niespotykanego dotąd smutku i zwykłej, ludzkiej bezsilności, z którą zmagał się od dawna. Nie zważając na jej poruszenie, kontynuował: – Bariery nałożone na dwór Malfoyów zabiłyby cię nawet wtedy, gdybyś przekroczyła je w towarzystwie kogoś z ich rodu. To, jak przypuszczam, pomysł samej Bellatriks.
    – Nie rozumiem... – przyznała zakłopotana. – Więc dlaczego nadal żyję?
     Dumbledore nie odpowiedział, ignorując jej zmarszczone brwi i zdziwienie, jakie zagościło na jej twarzy. Wpatrywał się w nią jednak jak długo i przenikliwie, jakby oczekiwał, że sama wypowie na głos myśl, która nieproszona pojawiła się w jej głowie, a która wydawała się być jedynym, sensownym rozwiązaniem.
    – Bo i tak już ledwo żyłam... – wyszeptała, nie kryjąc własnego przerażenia.
    – Tak – usłyszała jakby z oddali przygnębiony głos dyrektora. – Zanim trafiłaś pod opiekę Poppy, twoje serce stanęło trzy razy. Uwierz mi, drogie dziecko, że doprowadzenie cię do takiego stanu, było jedynym sposobem, byś mogła opuścić Malfoy Manor.
    – Więc ta Sectumsempra... – zaczęła, nie do końca wiedząc, czy chce dokończyć tę myśl na głos. Zamrugała kilka razy, czując nieprzyjemne pieczenie pod powiekami i zwalczając zły, które choć nieproszone, byłyby jedyną sensowną reakcją na rewelacje, które obwieścił jej Dumbledore.
      Nie wiedziała już ile czasu poświęciła na to, by po raz kolejny poskładać swoje serce, które już od dłuższego czasu biło w tym samym rytmie, co serce pewnego arystokraty. Stłamszone i odrzucone, boleśnie dawało o sobie znać, zupełnie jakby zmuszało ją do rozpamiętywania chwil, które raz na zawsze powinna wyrzucić z pamięci.
    – Dlaczego mówi mi pan o tym dopiero teraz? – zapytała, chcąc przerwać krępującą ciszę, w której mimowolnie zaczęła analizować własne uczucia.
    – Byś na nowo uwierzyła, że ten, kto nie ma odwagi do marzeń, nie będzie miał siły do walki – odpowiedział.
    – Do walki? O co?
    – O to, co powinno być w życiu najważniejsze...
      Zamilkli oboje, świadomi tego, że powiedzieli wszystko, co powinno zostać poruszone w czasie tej rozmowy. I choć dopiero w tej chwili wszystko o czym myślała stało się jasne, wątpiła, czy kiedykolwiek zbierze się na odwagę, by przyznać się przed dyrektorem do tego, jak zaczęła postrzegać arystokratę. Cofnęła się kilka kroków, nie będąc jeszcze gotową na tak jawne wyznania, i czując, że jedyna osoba, z którą powinna teraz porozmawiać, znajduje się w zamku. Zagłuszyła urwany rytm własnego serca, które już od dawna biło w rytmie serca Dracona, jednocześnie starając się uporządkować chaotyczne myśli.
      Nie była gotowa na to, by ktokolwiek był świadkiem jej wewnętrznej walki. Chciała choć przez chwilę pozostać sama, by w ciszy i spokoju przemyśleć wszystko, co usłyszała. Szepcząc ciche słowa podziękowania w stronę wpatrującego się w nią dyrektora, odwróciła się na pięcie, zmierzając do głównej bramy Hogwartu.
      W ostatnim przebłysku świadomości zorientowała się, że pozostawiony na skraju Wierzby Bijącej Dumbledore chciał jej powiedzieć coś jeszcze...

   

***


         Wyszedł z Wielkiej Sali jako jeden z ostatnich, starając się nie myśleć za wiele o wydarzeniach z minionej nocy. Nie zamierzał wdawać się w jakieś przypadkowe, podszyte chorą ciekawością rozmowy z tymi wszystkimi, których teraz mijał z obojętnością, a których imiona zdąży zapomnieć zanim naprawdę wkroczy w dorosłość. Nie dbał o nikogo, traktując wszystkich z pogardliwą wyższością, co powoli, ale systematycznie zaczęło mu przeszkadzać i uwierać delikatnie za każdym razem, gdy z tak wielkim uporem próbował udowodnić im i sobie o słuszności własnych poglądów. Widział sens w słowach matki i innych wyznawców Czarnego Pana, które nie tyle pokazały mu prawdziwą, okrutną rzeczywistość, w jakiej przyszło mu żyć, ale także wyznaczyły ścieżkę, jaką od lat podążał, i którą podążać powinien już zawsze. Nie sprzeciwiał się, słysząc o wyższości czystej krwi; nie oponował także wtedy, gdy w czasie wojny nie wspierał Zakonu Feniksa, uparcie wmawiając sobie, że to, co robi jest słuszne.
      Nie wiedział dlaczego przyszło mu zwątpić właśnie teraz... Dlaczego wcześniejsze poglądy, którym był wierny przez całe życie, nagle stały się puste i jałowe, pozbawione jakiegokolwiek sensu. Nie przypuszczał, że coś, co kiedyś stało na piedestale jego wartości, w tak krótkim czasie stanie się zwykłymi frazesami, powtarzanymi jak mantrę przez wszystkich, którzy, zaślepieni żądzą władzy, będą marionetkami, pociąganymi za sznurki przez kogoś innego.
      Westchnął cicho i zgorzkniale, zupełnie jakby w ten jeden nic nie znaczący sposób godził się z tym, co przyszło mu dostrzec dopiero teraz. Przyśpieszył kroku, mijając po drodze ostatnich uczniów i zmierzając w stronę lochów, uparcie rozmyślając nad czymś, co nie dawało mu spokoju od wczorajszej nocy.
      Widział jak się męczyli. Nie zwykł opowiadać o swoich obserwacjach, często potajemnych, dyskretnych, które mógł analizować jedynie w swoim towarzystwie. Widział wiele, a jeszcze więcej się domyślił, choć nie sądził, iż było to skutkiem jego ponadprzeciętnej inteligencji, raczej wyuczonego odruchu analizowania ludzkich zachowań i dociekania ich powodów. I choć postępował tak od lat, zaskoczyło go to, co zdążył zaobserwować w ostatnich dniach.
    Nie powinien wgłębiać się w powstałe uczucie, które narodziło się pomimo tego, że nigdy nie miało do tego prawa. Nie kwestionował podjętych wyborów, stając jak zwykle na uboczu, gdy dwa serca nie potrafiły znaleźć sensu istnienia i wspólnej drogi; nie mógł i nawet nie chciał odgrywać jakiejkolwiek roli w czymś, co do tej pory było mu zupełnie obce. A jednak widząc jej oczy, pełne nadziei i czegoś jeszcze, o czym bał się swego czasu pomyśleć, dotknęła go najprawdziwsza, najbardziej bolesna prawda o tym, że nawet wielkie, podparte solidnymi filarami idee nie mają najmniejszych szans przy najsilniejszym z uczuć. Dopiero w ciągu ostatnich dni, będąc świadkiem dwóch koligujących, zderzających się z siłą gromu światów, dotarło do niego, że on także był marionetką... Żywą kukłą, której sznurki ktoś nieumyślnie podciął, gdy wszystkie inne zawiodło.
      Uśmiechnął się lekko, czując w sercu ciepło, jakiego nie zaznał od bardzo dawna. Mając bolesną świadomość tego, jak wiele czasu musiał zmarnować, nim ktoś inny zdołał otworzyć mu oczy, minął ostatni zakręt, zmierzając ku przejściu do Pokoju Wspólnego. Nim jednak zdołał zrobić kilka kroków, na jego twarzy pojawił się szeroki, pełen samozadowolenia uśmiech, gdy usłyszał za sobą odgłos szybkich, urwanych kroków kogoś, kto najprawdopodobniej biegł za nim od samej Wielkiej Sali. Pełen nieskrywanej satysfakcji, przyśpieszył kroku, świadomy tego, jak wiele odwagi kosztowało ją pójście za nim i jak bardzo musi być zdeterminowana, by w końcu poznać prawdę.
    Czekał cierpliwie, aż odezwie się pierwsza, skwapliwie udając, że do tej pory nie wyczuł jej obecności. Jeśli miał być wobec siebie szczery, przeczuwał, że prędzej czy później dojdzie do tej rozmowy, co więcej, zwiastowała ona nic innego, jak tylko fakt, że dziewczyna wreszcie zdołała poznać prawdę.
    – Zabini!
    Z lekkim, wyglądającym na całkiem niewinny, grymasem odwrócił się w stronę wołającej go dziewczyny. Stwierdzenie, iż był zadowolony z jej nachalnego zachowania, stanowiło spore niedopowiedzenie. Pozornie znudzonym wzrokiem, w którym kasztanowłosa Gryfonka nieopatrznie doszukiwała się chytrego, ironicznego uśmieszku, zlustrował ją całą; nawet nie udając, że przeszkadzało mu jej rosnące oburzenie.
    Zaśmiał się cicho i wyłącznie do siebie, gdy jego ciekawski wzrok zatrzymał się na jej rozgorączkowanym, pełnym niemego napięcia spojrzeniu oraz spiętym ciele, będącym świadectwem niepokoju, jaki próbowała ukryć pod pozorną obojętnością.
    – Granger – odparł, po czym skinął jej lekko głową, zachowując odpowiedni dystans. Gest ten był jednak zbyt sztuczny, by ktokolwiek mógł go pomylić z oznakami szacunku; przywodził raczej na myśl sprawnie użytą kpinę, z jaką Ślizgon obcował niemal przez całe swoje życie. Starając się nie myśleć o tym, jak łatwo zawiodła jego samokontrola, skupił gorejący wzrok na stojącej przed nim dziewczynie.
    Korzystając z jej rozkojarzenia, oparł się delikatnie o pobliską ścianę, leniwie splatając dłonie na piersi i przechylając nieco głowę, zupełnie jakby chciał jej się dokładniej przyjrzeć.
    – Chciałaś czegoś? – zapytał opryskliwie, nieudolnie próbując pozbyć się z głowy niepotrzebnych myśli.
    Prawdą jednak było, że stojąca przed nim kasztanowłosa Gryfonka miała w sobie siłę i determinację, jakiej nie znalazłby u nikogo innego. W jej roziskrzonych oczach widział upór i nieugiętość, których zazdrościł jej z całego serca, jednocześnie dostrzegając w niej to, co najwyraźniej ujrzał w niej Draco. 
    – Widziałeś Malfoya? – zapytała pośpiesznie, chcąc najwyraźniej zakończyć szybko tę rozmowę najszybciej. Nie dziwił się jej, pokrótce nawet zazdrościł tej determinacji, w imię której podążyła za nim do samych lochów, mimo że nie zapuszczał się tu żaden Gryfon. Jej pewny, rzeczowy i stanowczy głos odbił się od każdej ze ścian, sprawiając, że wypowiedziane przez nią nazwisko przyjaciela rozbrzmiało z podwójną siłą, dosadnie ukazując o co toczy się stawka.
    Prychnął cicho pod nosem, niby z namysłem przeczesując palcami włosy, co dało mu kilka sekund na zastanowienie.
    – Wiele razy, w końcu znam go już od kilku lat.
    – Widziałeś go dzisiaj? – sprecyzowała, czując narastającą niechęć.
    – Jeśli nawet, to nie muszę ci odpowiadać – odparł w końcu, porzucając nieco rozbawiony ton i poważniejąc na tyle, że stojąca przed nim dziewczyna zamarła na dłuższą chwilę. Z początku wydawała się zbita z tropu, lekko zaskoczona jego arogancją i zimnym, pozbawionym jakiejkolwiek empatii tonem, tak różnym od tego, do którego przyzwyczaili ją przyjaciele.
    – Wiem... – odrzekła w końcu. – Ale... Muszę z nim porozmawiać.
    Zaśmiał się cicho i skinął głową na znak zrozumienia, zupełnie jakby tym jednym zdaniem przekonała go do zmiany zachowania.
    – To masz pecha, Granger, bo nie wiem, gdzie jest Draco.
Ton z jakim to powiedział daleki był od tego, do jakiego zdołała przywyknąć. Przeciwnie, teraz był znacznie cichszy i spokojniejszy, pełen zmartwienia, jakiego czarnoskóry chłopak nie potrafił zatuszować.
     Cisza jaka zaległa po jego słowach, nie była w żadnym stopniu krępująca. Pogrążeni we własnych myślach, zwlekali długie sekundy, by zrobić następny krok, przeznaczając ten czas na analizę zachowania tego drugiego i swoje własne przemyślenia.
    Ze stoickim spokojem obserwował zmianę zachowania Granger, która najwyraźniej opatrznie zrozumiała jego wyznanie. Widział, jak z rozmysłem marszczy gniewnie brwi, zupełnie jakby myślała intensywnie nad jego podłym zachowaniem, którego nie był w stanie zmienić nawet w sytuacji, w której chodziło o dobro jego przyjaciela. Nie poruszył się, spokojnie obserwując, jak jej roziskrzone oczy przepełnione gniewem i zawodem, błyszczały coraz mocniej w panującej wokół ciemności.
    Nie zrozumiała jego słów. Zacisnęła dłonie, przepełniona gniewem, zza którego nie potrafiła pojąć, że stojący przed nią chłopak powiedział najszczerszą prawdę i mimo ukrytych gdzieś na dnie serca chęci, nie potrafił i nie był w stanie jej pomóc.
    – Jasne – burknęła, nie patrząc na niego. Pochyliła głowę, nie mogąc zapanować nad zawodem i gniewem, których nie była w stanie dalej ignorować. Zaciskając pięści, pozwoliła, by włosy utworzyły naturalną kurtynę, za którą skryła wszystkie targające nią emocje - począwszy od głębokiej urazy, zawodu, aż po gorycz porażki, która - choć niezawiniona - doskwierała jej najbardziej.
   Bez słowa odwróciła się na pięcie, chcąc jak najszybciej odejść z tego miejsca i zniknąć z oczu Zabiniego, który - jak przypuszczała - patrzył na nią z wrednym uśmiechem na ustach. Ruszyła do przodu, nieświadoma tego, że stojący za nią Ślizgon poruszył się nerwowo, zupełnie jakby pragnął zatrzymać ją w tym miejscu jak najdłużej, przekonany o tym, że jej odejście oznaczałoby znacznie więcej, niż każde z nich mogłoby sobie w tamtym momencie wyobrażać.
    – Granger! – zawołał, zanim zdrowy rozsądek zdążył dojść do głosu. Poczekał, aż dziewczyna odwróci się w jego stronę, obdarzając go na poły zdziwionym na poły zdezorientowanym spojrzeniem. Przez chwilę miedzy nimi zapanowała krępująca cisza, w czasie której Blaise starał się zebrać rozbiegane myśli. Wreszcie jakby się poddał, i westchnąwszy głęboko, rzekł: – Wiem jedynie tyle, że w końcu dokonał wyboru.
    – Jakiego wyboru? – zapytała od razu Hermiona, licząc po cichu na to, że Blaise zdradzi jej coś jeszcze.
    Przyglądając się czarnoskóremu chłopakowi, zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy wydaje się on być tak zdezorientowany, zagubiony, nieskory  do wykonania jakiegoś zawadiackiego uśmiechu, który tak często gościł na jego twarzy.
    – Słusznego... Tak przynajmniej twierdził...– odpowiedział, wiedząc, że nie posiada więcej informacji, które zadowoliłyby Granger. – Wiesz, ludzie z reguły, gdy mają wybór, wybierają dobro. Zło wybierają tylko wtedy, gdy myślą, że nie mają innego wyboru... – dokończył, samemu będąc świadomym, jak bardzo zagmatwał  tak oczywiste twierdzenie. Podrapał się po głowie w wyrazie szczerego zakłopotania, dopiero po chwili orientując się, że radość, którą widział u Hermiony przed kilkoma minutami zniknęła bezpowrotnie, ustępując miejsca głębokiemu niezrozumieniu.
    Po dłuższej chwili dla obojga stało się jasne, że dalsza rozmowa nie ma najmniejszego sensu. Pożegnali się ledwo dostrzegalnym skinieniem głowy, które dla nich jednak okazało się o wiele cieplejszym gestem, niż ten, który zaserwowali sobie na początku.
    Blaise śledził wzrokiem oddalającą się sylwetkę Gryfonki, niemal żałując tego, iż nie może powiedzieć jej niczego więcej.
    – Powodzenia, Granger – szepnął sam do siebie, gdy miał pewność, że dziewczyna już go nie usłyszy. Jeszcze długo po tym, jak odeszła, patrzył przed siebie, czując, jak pierwszy raz w życiu przepełnia go nadzieja i wiara w drugiego człowieka. 



***


       Życie w Hogwarcie mijało spokojnie, szczędząc uczniom i nauczycielom trosk i udręk, którymi zdawali się żyć inni czarodzieje. Czas odmierzały im codzienne zajęcia, oraz wspólne posiłki w Wielkiej Sali, okraszone spontanicznymi wybuchami śmiechu  lub nieśmiałymi chichotami, dosłyszanymi z odległych zakamarków, w jakich zwykli przesiadywać najbardziej nieśmiali uczniowie. Codzienność zmagała się z odwieczną rutyną, co jakiś czas wzbogacając ich w nieoczekiwane projekty i wymagające prace domowe, zmuszające do przesiadywania w bibliotece do późnych godzin wieczornych.
    Niegdysiejsza świątynia, jak zwykła nazywać swoje królestwo pani Pince, od pewnego czasu stała się niejako sercem całego Hogwartu, które szczególnie w wieczornych godzinach oblegane było przez największych maruderów, przypominających sobie o zaległych pracach domowych w przeddzień ich oddania.
    I mimo iż srogi wyraz twarzy pani Pince potrafił uciszyć każdego, kto śmiał choćby wydać najcichszy dźwięk, zaburzający, zdaniem kobiety, świętość owego miejsca; o tyle powietrze nieustannie przeszywały kolejne uciążliwe szepty, których ukrywająca się za kontuarem kobieta najwyraźniej nie zdołała wyłapać, a które dla siedzącej nieopodal Hermiony zdawały się być nie do zniesienia.
    Zaszyta za obszernym tomem Transmutacji Dla Zaawansowanych, której żaden inny, szanujący się uczeń nigdy by nie tknął  (nie licząc czysto masochistycznych pobudek) śledziła wzrokiem jedno i to samo zdanie, z niekrytym przeświadczeniem o bezcelowości swojego działania. Tego wieczoru nie była w stanie skupić się na niczym, wciąż odbiegając myślami do rozmowy z Dumbledore'm, która zmieniła jej postrzeganie niektórych spraw. Wykończona psychicznie, siedziała niemal bez ruchu, nieustannie starając się skupić na trzymanej w dłoniach księdze, co po jakimś czasie nawet dla niej okazało się zbyt trudne.
     Westchnąwszy w wyrazie najwyższego niezadowolenia, podniosła się, chcąc jak najszybciej opuścić to miejsce i udać się do Pokoju Wspólnego, gdy niespodziewanie tuż przed nią pojawiła się osoba, której nie spodziewała się ujrzeć tego wieczoru.
    – Panno Granger – odezwała się Minerwa McGonagall rzeczowym tonem, który ani na moment nie przycichł, mimo srogiej miny pani Pince. – Cieszę się, że panią znalazłam. To chyba należy do pani...
      Ku zdumieniu Hermiony, kobieta wręczyła jej Krzywołapa, który natychmiast rozpoznał swoją właścicielkę, i zaczął mruczeć, wyrażając w ten sposób swój szczery zachwyt. Był dużo chudszy niż wtedy, gdy widziała go po raz ostatni, a jego sierść, w wielu miejscach zabrudzona i osmalona, nie przypominała tej rudej, puszystej kulki, jaką Gryfonka pamiętała sprzed kilku tygodni.
    Bez słowa przejęła go od Profesor McGonagall, ze wszystkich sił starając się nie rozpłakać. Słysząc jego zadowolone pomrukiwania, objęła go mocniej, jednocześnie myśląc o tym, że Krzywołap stał się dla niej nieodzownym elementem świata, który nieświadomie opuściła. A gdy wtuliła się w jego sierść, nadal przesiąkniętą zapachem lasu i namiotu, przymknęła na chwilę oczy, czując dojmujące pieczenie pod powiekami.
    – Znaleźliśmy go niedaleko waszego namiotu. W twoim dormitorium czeka na ciebie resztę rzeczy, które zdołaliśmy odzyskać – usłyszała głos McGonagall, tak inny od tego, którym częstowała ją na co dzień. Zamrugała szybko, chcąc pozbyć się niechcianych oznak rozczulenia, których nie powinna pokazywać przy nikim innym. Nie chciała litości, którą ludzie często nieświadomie obdarzali ją, gdy tylko widzieli jej blizny. Nie chciała też zapewnień o uznaniu, mimo iż jeszcze niedawno każda pochwała z ust nauczycieli napawała ją dumą i sprawiała, że jeszcze mocniej wierzyła w swoją przynależność do magicznego świata. Zamiast tego, zwalczając własną niepewność, zapytała:
    – Czy wie pani, gdzie jest Malfoy?
       Jej niepewny, cichy ton ledwo przebił się przez panujący wokół szum, choć zdawać by się mogło, że stojąca przed nią kobieta doskonale usłyszała każde z wypowiedzianych słów. Hermiona czekała cierpliwie na odpowiedź, starając się jednak zachować opanowanie.
    – Panno Granger – zaczęła, porzucając czułe określenia, jakimi jeszcze chwilę temu ją częstowała. – Myślę, że nie jest to odpowiedni moment... – dodała Minerwa, prostując się, tak jakby chciała górować nad uczennicą jeszcze bardziej.
    – Muszę z nim porozmawiać – przyznała, stawiając wszystko na jedną kartę.
       Widziała niepewność w oczach kobiety, której zawahanie było aż nazbyt widoczne. Mimo wszystko czekała cierpliwie na jakiekolwiek informacje, starając się nie zwracać uwagi na mijający je tłum, zupełnie jakby spoglądający z zaciekawieniem uczniowie w ogóle jej nie obchodzili. Nie było to do końca prawdą. Była świadoma każdego przelotnego spojrzenia, jakie spoczęło na niej, odkąd tylko zaczęła tę rozmowę, każdego szturchnięcia, jakie niektóre osoby wykonywały w stronę swoich najbliższych przyjaciół, by razem z nimi podzielić się niecodziennym zjawiskiem. I mimo tego, że kiedyś najpewniej jej twarz pokryłaby się niecodziennym, wstydliwym rumieńcem, teraz zdawała się być niejako obok tego.
    – Nie znajdziesz go w zamku – rzekła McGonagall, a jej nozdrza zadrgały niebezpiecznie, niczym w bezsilnej próbie pokonania dawnych uprzedzeń i gniewu. Być może nie zamierzała powiedzieć niczego więcej, zostawiając stojącą przed nią Gryfonkę z dojmującą pustką i niezrozumieniem, gdyby nie to, że Hermiona wcale nie wyglądała na zagubioną. Początkowy żal i rozczarowanie umiejętnie przekuła w determinację, gotową popchnąć ją do czynów, o jakich nigdy wcześniej by nie pomyślała. Westchnąwszy z niekrytą irytacją, nauczycielka transmutacji dodała: – Wczoraj wieczorem osobiście udał się do Dumbledore'a z prośbą o przerwanie nauki, którą jako pełnoletni czarodziej mógł mu przedłożyć w każdej chwili.
    – Ale dlaczego?
    – Nie podał powodu – powiedziała kobieta, choć dopiero jej kolejne słowa sprawiły, że serce Hermiony dosłownie pękło na pół. – Po prostu nie chciał być dłużej tutaj.
    Niczym w transie pokiwała delikatnie głową na znak zrozumienia, jednocześnie błądząc myślami gdzieś daleko. Rozpaczliwie starała się oddychać, mając nieodparte wrażenie, że każdy kolejny wdech rani jej płuca i pali od środka. Nie potrafiła spojrzeć na stojącą przed nią kobietę, wiedząc, że zaprzeczenie, na które tak bardzo czekała nigdy nie nadejdzie.
    – Powiedział... dokąd idzie? Wrócił do domu? – zapytała, nie panując nad roztrzęsionym głosem.
    – Nie posiadam takich informacji – odpowiedziała kobieta, najwyraźniej chcąc zakończyć dyskusję. Ruszyła do przodu, chcąc ominąć dziewczynę, jednak w ostatnim momencie zatrzymała się. – Pan Malfoy jest już dorosły i z chwilą opuszczenia zamku, stał się pozbawiony naszej kontroli.
    – Drogie dziecko... – dodała McGonagall, porzucając na chwilę myśl o odejściu.
Dopiero jej kolejne słowa, niejako okute w najboleśniejszą prawdę, sprawiły, że jej ledwo załatane serce, z łatwością pękło na pół:
    – ...Chyba najwyższy czas, by pozwolić mu odejść.




* I.Słomińska, Famme Fatale
**P. Michael

____________________________________


                                                           Hejo hejooo :D
         Nie dotrzymałam daty publikacji i przyszło mi teraz kajać się przed Wami i prosić o wybaczenie, jednocześnie zapewniając, że nie stało się to do końca z mojej winy. Tak to jest, gdy niezapisane fragmenty rozdziału giną w czeluściach komputera, a nam przychodzi jedynie płakać po nich rzewnymi łzami. Kazałam Wam czekać na ten rozdział bardzo długo, ale nie była to do końca tylko moja wina. Raczej moich prac, obowiązków, zaległości, zdrowia i wielu innych rzeczy, które nie potrafią się bronić, a które sprawiły, że w tej chwili jestem chyba najbardziej niewyspaną osobą w naszym polskim kraju.
            Kończyłam rozdział dzisiaj w nocy, głęboko licząc na to, że uda mi się go dodać przed północą, co oczywiście okazało się marną nadzieją. Nie jest on jeszcze poprawiony, więc jeśli zauważycie coś podejrzanego, piszcie śmiało :D 
           Mam nadzieję, że ten rozdział nikogo nie zawiódł (pomimo tego, że ja sama mam co do niego ogromne wątpliwości). I chociaż nie było w nim naszego blondasa (ehhh mogłam o tym nie mówić, może jest ktoś, kto tego nie zauważył), liczę na to, że możliwość poznania całej Ukrytej Prawdy wynagrodziła Wam tę chwilową stratę ;D
          Bardzo baaardzo baaaaaaaaardzo dziękuję za wszystkie komentarze ;D Jednocześnie proszę o dużo, dużo więcej ;D
            Przed nami ostatni rozdział i epilog. Obyśmy wytrwali!
                                                                                                                     IvaNerda 


                                             Dramione my most embarrassing yet such wanted ship ever. Even though I do love Ron and Hermione