Draco i Hermiona

Draco i Hermiona

30 lipca 2017

Rozdział 21 Malfoy Manor


Okazuje się, że piekło to nie płonąca, wrząca otchłań ognia i cierpienia.
Piekło jest wtedy, kiedy ludzie, których kochasz najbardziej na świecie, sięgają po twoją duszę i wyrywają ci ją.
I robią to tylko dlatego, że mogą.*



***

    Głośny trzask towarzyszący aportacji był jedynym dźwiękiem, jaki mieli szansę usłyszeć, odkąd pojawili się na tym terenie. Stali pośrodku nieco zarośniętej połaci zieleni, upatrując w otaczającej ich pustce czegoś, czego żadne z nich nie potrafiło pojąć. Przejętym, nerwowym wzrokiem rozglądali się po okolicy, z coraz większą siłą i desperacją zaciskając palce na różdżkach.
    Nowo przybyły czarodziej zdawał się być jeszcze bardziej zniecierpliwiony. Ci z nielicznych, którzy w tych ostatnich, sądnych minutach odważyli się oderwać wzrok od majaczącej w oddali posiadłości i skupić go na rozgorączkowanym młodzieńcu, wiedzieli, że poza zwykłą, charakterystyczną dla niego brawurą; cała jego postawa skrywała w sobie ogromne pokłady lęku i troski, jakie zawsze przejawiał w stosunku do najbliższych mu osób.
    Jedynie Dumbledore zdawał się być obojętny na jego poczynania. Z niekrytym spokojem, w którym nie sposób było nie doszukiwać się rozbawienia, przeniósł na niego swoje spojrzenie, jednocześnie gubiąc po drodze nieco nieobecny, rozmarzony wyraz twarzy, jakim obdarzał inne, zgromadzone wokół niego osoby.
    – Profesorze! – dobiegł go zdenerwowany, lekko drżący głos.
Zanurzył palce w swojej długiej brodzie, po czym westchnąwszy głęboko, odwrócił się w kierunku młodzieńca, czekając na dalszy ciąg wypowiedzi.
    – Tak, Harry? – zapytał uprzejmie, nie siląc się nawet na podniesienie głosu.
    – Nikt nie powiedział nam prawdy... Nie wiedzieliśmy, co się dzieje... – wysapał z najwyższym trudem, bezskutecznie walcząc o oddech. – Już dawno powinniśmy coś z tym zrobić... Dlaczego pan ją tam wysłał? To mogłem być ja! To powinienem być ja... – wyrzucał z siebie, nie dbając o to, czy jego rozmówca zrozumiał choć część wypowiedzi.
    Dostrzegając zmarszczone brwi mężczyzny i jego stężałą ze zmęczenia, pooraną zmarszczkami twarz, zamilkł na chwilę, jednocześnie zbierając w sobie odwagę na dokończenie myśli, która dręczyła go od tygodni. Dopiero reakcja profesora, przywodząca bardziej na myśl zmaganie z wyrzutami sumienia niż wiarę we własne przekonania, zmusiła go do zmiany tematu. Z ciężkim sercem popatrzył wprost w przenikliwe oczy staruszka, doskonale wiedząc, że dowie się od niego prawdy dopiero w momencie, w którym tamten uzna to za konieczne.
    – Co my właściwie tu robimy? – zapytał więc, starając się, by głos mu nie zadrżał.
    – Czekamy – odpowiedział spokojnie Dumbledore, jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.


***


      Wieczór był mglisty i deszczowy.
    Taki przynajmniej się wydawał, gdy patrzyła na niego przez maleńką szczelinę w ścianie, dzięki której nie tonęła w całkowitej ciemności.
    Uniosła dłoń ku wystającym kamieniom, a znajomy brzęk łańcuchów odbił się echem od zimnych ścian i zmącił panującą dotąd ciszę. Delikatnie, niczym z namaszczeniem, przejechała opuszkami palców po wystających krawędziach, pragnąc jedynie, by w jakiś dziwny, magiczny sposób kamienie rozsunęły się, a jej dane było zobaczyć otwartą przestrzeń, którą niektórzy zwykli nazywać wolnością.
    Mosiężne kajdany raniły jej skórę na rękach i nogach, krępując ruchy i ograniczając przestrzeń, po której mogła się poruszać zaledwie do kilku metrów. Powoli, niemal po omacku, przedostała się w prawy kąt celi, w którym, jak wiedziała, znajdowało się wyścielane słomą i brudnymi szmatami posłanie, na którym zamierzała spędzić przypuszczalnie ostatnią noc swego życia.
    Najgorsza w tym była jednak świadomość pękniętego serca, którego głębokie i świeże bruzdy powiększały się z każdą mijaną chwilą, sprawiając wrażenie otwartej, dojmującej rany, której nic, ani nikt nie będzie w stanie zasklepić.
    Tak bolała zdrada.
    Straciła poczucie czasu, z wolna przymykając nienawykłe do ciemności oczy,  oddychając przy tym spokojnie i miarowo, zupełnie jakby miała nadzieję, że w jakiś sposób pomoże jej to uspokoić bicie skołatanego serca.
    I wszystko po to, by nie myśleć o kimś, kto z pewnością na to nie zasługiwał.


***


     Nie zwykł odwiedzać tego miejsca. Ciężkie, niemal duszące powietrze, przesiąknięte odorem stęchlizny podrażniało nozdrza, a nagromadzona wilgoć osiadała na włosach i szatach, odporna na jakiekolwiek zaklęcia. Panująca wokół cisza drażniła, sprawiając, że zamierał przy każdym najmniejszym szeleście, dosłyszanym gdzieś z oddali.
    Stąpał cicho, stawiając każdy następny krok z należytą rozwagą, zupełnie jakby nie chciał zaburzyć spokoju tego miejsca. Co jakiś czas mijał rozmieszczone na ścianach pochodnie, których wątły płomień rozświetlał toczącą się przed nim ścieżkę, przy każdej z nich zmuszając się jednocześnie do ledwie zauważalnego przymknięcia powiek i odwrócenia twarzy.
    Podświadomie przystanął na końcu korytarza, tuż przed wąskimi stopniami schodów, prowadzącymi ku pierwszym celom. Mocniej ścisnął rękojeść pochodni, zupełnie jakby to w jej twardym trzonie szukał jakiegokolwiek wsparcia. Westchnąwszy głęboko, ruszył do przodu, nie zwracając uwagi na powyszczerbiane stopnie, z których co jakiś czas obsypywały się kolejne warstwy tynku.
     Nie potrafił odpowiedzieć sobie na pytanie po właściwie tu przyszedł. Chyba tylko z jednego powodu - by się pożegnać. By zobaczyć ją po raz ostatni, tak nietkniętą i waleczną, mimo przekonania, że wszystko stracone. By po raz ostatni spojrzeć w jej pełne ciepła i zrozumienia oczy, które, jak sobie uświadomił, już od dawna patrzyły na niego w zupełnie inny sposób, niż w Hogwarcie. By raz na zawsze pożegnać dziewczynę, która sprawiła, że zaczął kwestionować słuszność swoich czynów. A wraz  z nią pożegnać wszystko to, co choćby nieświadomie wniosła do jego życia.
    Zatrzymał się przy ostatniej celi, najbardziej obskurnej i wilgotnej ze wszystkich, która według jego ojca, najlepiej do niej pasowała. Podniósłszy dłoń, dotknął delikatnie zimnych prętów, by za chwilę zacisnąć na nich palce. Powolnym, nieco nieobecnym wzrokiem, omiótł celę, starając się dojrzeć cokolwiek w otaczającym go mroku. Bezskutecznie. Dojmująca ciemność pochłonęła niemal całe pomieszczenie, sprawiając, że nawet płomień z trzymanej wciąż przez niego pochodni, okazał się zbyt słaby, by oświetlić więcej niż najbliższych kilka cali. Zrezygnowany po raz kolejny opuścił wzrok na swoje palce, zaciskając przy tym kości tak mocno, że mógł bez trudu zobaczyć pobielałe knykcie.
    Żałował, że nie mógł jej zobaczyć. Jeśli miał być przed sobą szczery, musiał przyznać, że czekał na to przez cały ostatni dzień. Wtórował śmiechem pozostałym, gdy z obleśnym grymasem o niej opowiadali, prześcigając się w zmyślaniu coraz to nowych kłamstw, z których, jak dobrze wiedział, żadne nie było choć bliskie prawdy; w rzeczywistości jednak czując nieznany, dojmujący ciężar w piersi, niepozwalający mu cieszyć się z powrotu do domu w sposób, o jakim jeszcze niegdyś myślał.
     Przymknął oczy, nasłuchując. Przez dłuższą chwilę nie działo się nic nadzwyczajnego, co pozwało mu sądzić, że może faktycznie na darmo zszedł dzisiejszej nocy do lochów. A później, gdy był już na tyle zrezygnowany, że zamierzał odwrócić się i odejść, udając, że nie czuje rozgoryczenia; usłyszał szelest. Wyjątkowo cichy, ledwie dostrzegalny, przywodzący na myśl otarcie szaty o wystające zewsząd kamienie, lecz wystarczający, by przyprawić go o szybsze bicie serca. Uśmiechnął się z lekko dostrzegalną radością, jednocześnie otwierając powieki i wpatrując się w prawy kąt pomieszczenia, gdzie jak przypuszczał ukrywała się Gryfonka.
    Nie kwapił się z rozświetleniem pomieszczenia zaklęciem, a choć żałował, że Hermiona świadomie poskąpiła mu możliwości ujrzenia jej oczu; spowijająca ich ciemność dodała mu odwagi, by powiedzieć słowa, których pewnie nie byłby w stanie wymówić w innych okolicznościach.
    – Powinnaś być zadowolona, Granger – zaczął cicho, dokładnie akcentując każde wypowiedziane słowo. Nie spodziewał się odpowiedzi z jej strony, choć miał świadomość, że jest obserwowany. Jakby na sprawdzenie tych słów, zaśmiał się krótko, pozwalając, by jego głos odbił się od kamiennych ścian i rozbrzmiał im w uszach ze zdwojoną siłą. – Czyż nie tego chciałaś? Odnaleźć wszystkich śmierciożerców i przejść najśmielsze oczekiwania Dumbledore'a?
    Odczekał chwilę, powolnym, apatycznym wzrokiem przeczesując tonącą w ciemności celę. Kąciki jego ust ponownie uniosły się ku górze, tworząc kpiący grymas, zupełnie jakby pomimo milczenia Hermiony, dokładnie znał jej myśli.
    – Masz więc to, czego chciałaś. Są tutaj wszyscy... – kontynuował, przysuwając się odrobinę do krat. – Wszyscy, którzy ocaleli. Wszyscy, którzy chcą, by Czarny Pan się odrodził: jego wyznawcy, zabójcy twoich przyjaciół, najwięksi zbrodniarze, moi rodzice... I ja – dodał szeptem, zupełnie jakby zawstydziło i zmieszało go to stwierdzenie.
    Jego głos nie był tak stanowczy, jak zamierzał. Przeciwnie, niósł ze sobą pokłady głęboko skrywanego żalu, którego - gdyby nie dojmująca ciemność - nigdy nie odważyłby się powiedzieć na głos.
    – Nie wierzę...
    Zamarł, słysząc jej głos - tak cichy i niepewny, jakby każde słowo wypowiadała z olbrzymim trudem. Podniósł wzrok, daremnie próbując wypatrzeć coś z otaczającej ich ciemności. Desperacko szarpnął nieużyteczną jak dotąd pochodnią, pragnąc by padający z niej płomień oświetlił więcej tonącego w mroku pomieszczenia.
    – Nie musisz – zakpił, całą siłą woli zmuszając się do pogardliwego grymasu. Zabawne, jak trudno było mu wykonać tak prosty niegdyś gest. – Już po wszystkim.
Zamilkł na chwilę, czekając aż dziewczyna się odezwie, błądząc od niechcenia wzrokiem po rdzawych wzorach, jakie na powierzchni stali pozostawił upływ czasu.
    – Cały czas nas zdradzałeś? – zapytała drżącym z zimna głosem.
    Nie spodziewał się usłyszeć tego pytania, tak jak nie spodziewał się, że dziewczyna tak łatwo go przejrzy. Pokiwał z wolna głową, jakby miała to być wystarczająca odpowiedź. W jednej krótkiej chwili dotarło do niego, że to, co próbował jej pokazać przychodząc tutaj, to, że próbował odkupić tym samym swoje sumienie, przestało być ważne, bo stojąca nieopodal Granger z pewnością podejrzewała go już wcześniej.
    – Od kiedy wiesz? – zapytał, ponownie przymykając powieki.
    – Podejrzewałam coś od czasu, gdy opuściliśmy pensjonat – wyszeptała. – Zanim straciłam przytomność, byłam pewna, że słyszałam rozmowę dwójki osób. Gdy cię oto zapytałam, wszystkiemu zaprzeczyłeś... Nie było sensu się dłużej oszukiwać.
    Wypuścił ze świstem powietrze, uświadamiając sobie, że nawet nie miał powodu zaprzeczać. Mechanicznym, nieco wymuszonym ruchem, pokiwał głową, niemo zgadzając się ze wszystkim, co powiedziała. Zaraz jednak jego spojrzenie stwardniało, a on sam utkwił je w odległym, pogrążonym w mroku kącie celi, w którym, jak wiedział, stała Granger.
    – Więc po co było to wszystko...? – nie dokończył, pozwalając, by pytanie zawisło między nimi.
    – Bo chciałam wierzyć, że jesteś inny.
    Zamarł, słysząc ile prawdy kryło się w tym jednym zdaniu, jednak nie mógł pokazać, jak wielkie wywarło to na nim wrażenie. Zdawał się w ogóle na to nie reagować, jedynie od czasu do czasu przesuwając rozbieganym wzrokiem po kamiennych płytach.
    – Tacy jak ja nigdy się nie zmieniają...
    – Tacy, jak ty nigdy nie mają na to odwagi – poprawiła go, cedząc każde słowo z wyczuwalną złością. Nie zamierzał przyznać jej racji. W końcu nie przyszedł tutaj po to, by szukać jej wybaczenia. Oboje wiedzieli, że na to było już za późno. Ona przestała widzieć w nim tę maleńką, niewytłumaczalną cząstkę dobra, której doszukiwała się przez tak tyle miesięcy; on z kolei nie miał dość sił, by udowodnić jej, jak bardzo się myli. Oboje mieli niemal bolesną świadomość tego, że rozmowa, którą przyszło im odbyć była zarazem ich ostatnią.
    Otwierał usta i zaraz je zamykał, nie mając pojęcia od czego zacząć. Było tyle rzeczy, o których chciał jej powiedzieć; z których chciał się zwierzyć. Dojmująca cisza przeciągała się w nieskończoność, zastępując słowa, które powinny paść.
    Spuścił wzrok, by zebrać w sobie wystarczająco dużo siły na powiedzenie prawdy, choćby tylko po to, by przynajmniej raz w życiu usłyszeć, jak zabrzmi, gdy wypowie ją na głos.
    – Wiesz, Granger  – zaczął, na nowo przymykając oczy. – Czasami zastanawiam się nad tym, co bym zrobił, gdybym miał szansę raz w życiu wyrwać się od tego wszystkiego.
    Nie wiedział po co to mówił, tak samo jak nie wiedział, po co w ogóle chce dalej ciągnąć tę farsę, zanim raz na zawsze przerwać rozmowę i wyjść stąd, a później z przekonaniem wmawiać sobie, że nic takiego nie miało miejsca. Podświadomie chciał jednak ciągnąć to jak najdłużej, by choć jeszcze przez chwilę słyszeć jej głos i mieć ją w pobliżu. Nigdy nie przypuszczał, że tak będzie mu tego brakować.
     – Znasz Staffordshire ?
    Znała to miejsce, oczywiście, że tak. W końcu ta nazwa przetaczała się przez każde, godne uwagi wydanie rejestru Magicznych Osad, jakim dysponowała biblioteka w Hogwarcie. Była to jedna z najstarszych magicznych wiosek, które pomimo upływu lat, nadal posiadały ten niepowtarzalny klimat, sprawiając wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu.
    – Chciałbyś je odwiedzić? – zapytała, niezdolna powstrzymać swojej wrodzonej ciekawości.
Zaśmiał się cicho, kręcąc przy tym od niechcenia głową. Westchnąwszy z niekrytą ulgą, odpowiedział:
    – Chciałbym się tam zgubić...
    Cisza, która zapanowała miedzy nimi pozwalała im zebrać rozbiegane myśli i przetrawić to, co zostało powiedziane. Ona była zdumiona szczerością, z jaką zdradził jej swoje pragnienia; on starał się opanować szaleńczo bijące serce, które gnało nieubłaganie na myśl, że tak bardzo się przed nią otworzył.
    – Zgubić? – zapytała z niezrozumieniem.
    Pokiwał od niechcenia głową, wdzięczny za ciemność, która choć przytłaczająca, dodała mu odwagi na kontynuowanie tego tematu.
    – Nawet nie wiesz jakie mieliście szczęście, rodząc się w normalnych rodzinach, nie musząc sprostać tym wszystkim zadaniom, jakie wymuszane są w czystokrwistych rodach... – zamilkł na chwilę, by zaraz kontynuować ledwo dosłyszalnym szeptem. –  Żadnych reguł, ograniczeń, kanonu do przestrzegania... Nic... Czasami wam tego zazdroszczę...
    – Czego ty możesz nam zazdrościć? – zapytała z typowo gryfońską butą, nie próbując nawet ukryć zaskoczenia.
     Zaśmiał się szczerze i po raz pierwszy tej nocy miał ochotę rzucić prosty Lumos, byle tylko móc zobaczyć jej oczy, które zapewne w tej chwili ciskały w niego gromy. Zdążył już poznać zawziętość Gryfonki i ten jej prosty, niemal dziecinny upór, z którym ścierał się za każdym razem, gdy próbowała udowodnić mu swoją rację.
    – Wolności – wyszeptał, pozwalając, by to słowo zawisło miedzy nimi i osiadło głęboko  w ich sercach, tam, gdzie od dawna nieświadomie przygotowywali mu miejsce. – Chciałbym zgubić się w Staffordshire. Tak po prostu, jak każdy inny człowiek. Obudzić się pośrodku miasta, ruszyć w jakimś kierunku, bez mapy, celu, i po prostu się tam zgubić... Błądzić po ulicach, czując się po raz pierwszy częścią jakiejś wielkiej społeczności, na którą nikt nie zwraca najmniejszej uwagi. Być anonimowy... Chociaż raz. A potem krążyć bez powodu tak długo, aż padłbym ze zmęczenia. – zamilkł na chwilę, słysząc jej niepewne kroki, które w rozbrzmiewającej dookoła ciszy miały siłę gromu. Utkwił wzrok w majaczącej za kratami ciemności, doszukując się w niej jakiegokolwiek ruchu, który zdradziłby mu miejsce, w którym się zatrzymała. – A potem zebrać siły i znów wrócić do miasta... I robić to przez cały czas od nowa, do momentu, aż spotkałbym na swojej drodze kogoś specjalnego, kto też się zgubił... Tylko wtedy  miałoby to sens...
    – Więc dlaczego tego nie zrobisz? – zapytała, naiwnie licząc na inną odpowiedź.
    Nie mógł powstrzymać cichego westchnienia ulgi, gdy w końcu zrobiła tych kilka małych kroków i pojawiła się w zasięgu jego wzroku. Zamarł, widząc ją taką poobijaną, z rozciętą wargą i poranionymi dłońmi, jednak nadal z tkwiącymi w oczach pokładami niewyobrażalnej brawury i uporu, które wyniosła z Gryffindoru. Chłonął ten obraz niemal z namaszczeniem, nie mogąc nasycić się jej obecnością, zupełnie jakby widok tej drobnej dziewczyny stanowił dla niego jedyną rzecz, która nadawała sens w jego życiu.
    – Bo nigdy mi na to nie pozwolą.
    Oboje mieli świadomość bolesnej prawdy, która kryła się w tym jednym zdaniu. Ona nie potrafiła temu zaprzeczyć, a on zdawał się nawet tego nie oczekiwać. Wpatrywali się jedynie w siebie, nie chcąc nawet na chwilę stracić się z oczu. Chłonęli swój obraz z utęsknieniem, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak bardzo za sobą tęsknili, mimo iż od ich ostatniego spotkania nie minęło nawet dwa dni. Było w tym coś magicznego; coś, co nie pozwalało im się poruszyć, jakby w obawie, że choćby jedno mrugnięcie powiekami zniszczy obraz tej drugiej osoby.
    – Gdybyś tylko chciał, Dumbledore...
    – Przestań w końcu udawać, że mogę obchodzić Dumbledore'a – warknął.
    Po chwilowej nostalgii nie pozostał nawet ślad, a on, zbyt dumny, by przyznać, jak wiele pokładał w nim kiedyś nadziei, nie był w stanie opanować gniewu. Obdarzył stojącą za kratami dziewczynę nienawistnym spojrzeniem, w którym nie sposób było doszukać się choćby cienia rozgoryczenia.
    – Gdzie był Dumbledore, gdy Czarny Pan karał mnie za niepowodzenie ojca, hm? Gdzie był, gdy miotałem się, jak szaleniec na szóstym roku w Hogwarcie, wiedząc, że zabiją mnie, jeśli zawiodę? Nawet nie starał się ze mną porozmawiać, mimo iż od samego początku wiedział, jaką dostałem misję!
    Wzrok miał utkwiony w mosiężnej kłódce, wieńczącej wejście do celi i połyskującej złowrogo, nawet pomimo nagromadzonego przez lata brudu, a mimo to i tak zdołał dostrzec, jak Granger zadrżała, słysząc nienawiść w jego głosie.
    – Nie zrzucaj na niego odpowiedzialności za to, co się stało – wyszeptała, na nowo czując dzielącą ich przepaść.
    – Zawsze go broniliście – zakpił, wykrzywiając usta w nienaturalnym grymasie. – Umieraliście po kolei, byle tylko sprostać jego wymaganiom, a w zamian nie dostaliście nic. Powiedz mi, Granger – zaczął, podchodząc jak najbliżej dzielących ich krat, jakby w obawie, by nie stracić jej z oczu. – Gdzie był Dumbledore gdy musieliśmy skakać z klifu? Gdzie był, gdy znalazłem cię nieprzytomną w pensjonacie? I gdzie jest teraz, gdy tylko godziny dzielą cię od śmierci?!
    Tak długo skrywał w sobie pokłady goryczy, że teraz, gdy w końcu pozwolił im znaleźć ujście, wcale nie poczuł wyczekiwanej ulgi. A wszystko przez ostatnie zdanie, które, choć ukazujące prawdę, o której Hermiona podświadomie wiedziała, było niejako przekreśleniem całego dobra, które do niedawna w nim pokładała. Stało się natomiast dowodem na jego zdradę i dwulicowość, jakich nie potrafiła i nawet nie starała się zrozumieć.
    Zamilkli, świadomi tego, że nie tak powinna przebiegać ta rozmowa, że nie był to odpowiedni moment na poruszanie tych drażliwych tematów.
    Draco poruszył się niespokojnie, a zaraz potem zaklął cicho, gdy dotarło do niego, z jaką łatwością się odsłonił. Nie było jednak możliwości, by cofnąć wypowiedzenie w gniewie słowa. Nie sposób było także sprawić, by stojąca naprzeciw niego dziewczyna na nowo patrzyła na niego z taką empatią, jak jeszcze przed kilkoma minutami. Dzieląca ich przepaść stała się zbyt wielka, by kiedykolwiek mogli ją pokonać. Z ciężkim sercem przywitał jej pełen żalu i bólu wzrok, zupełnie jakby obdarzyła go nim po raz pierwszy. Zacisnął zęby, starając się przywdziać na twarz tę nieznośną maskę obojętności, której przywołanie jeszcze nigdy nie wiązało się z tak wielkimi trudnościami.
    Starając się patrzeć na Gryfonkę z największą pogardą, spróbował rozkoszować się jej cierpieniem i zawodem, dopóki nie przeniosła spojrzenia gdzie indziej. Poszedł za jej przykładem, niby z nonszalancją rozglądając się po pogrążonym w mroku pomieszczeniu, obdarzając każdy z dostrzeżonych elementów mściwym uśmiechem.
    – Nareszcie miejsce, które w pełni do ciebie pasuje, Granger – powiedział cicho, z wolna przejeżdżając dłońmi po stalowych prętach – naciesz się nim. Wkrótce nie będziesz już miała ku temu okazji.
    Nie miał jej nic więcej do powiedzenia. Zupełnie nic. Wychodząc, na powrót zostawił ją w towarzystwie tej przeraźliwej, kamiennej ciszy i z bolesną świadomością prawdy, której nie sposób wyjawić.


***


    Ciche, jakby rozedrgane westchnienie było pierwszą rzeczą na jaką zdobył się, po opuszczeniu lochów. Rozdrażniony, ruszył do przodu, uparcie ignorując te palące, pozbawione nadziei spojrzenie brązowych oczu, które zostawił za metalowymi kratami celi.
    Przeszedł przez korytarz, skręcił w kierunku schodów i... spojrzał wprost w oczy swojej matki. Musiała stać tu już od dawna, zupełnie jakby doskonale przewidziała gdzie znajdzie go tej nocy. I choć nie odważyła się wejść do środka, zmuszając się jedynie do czekania u szczytu schodów, nie miał pewności, czy nie słyszała stąd ich rozmowy. Niewzruszony, wspinał się dalej, będąc jednocześnie głęboko przekonany co do faktu, że jeśli nawet wyłowiłaby z usłyszanych słów coś więcej od tego, co tak dokładnie starał się ukryć; nie zaryzykowałaby poruszania tej kwestii w tak nieodpowiednim ku temu miejscu. 
    Westchnąwszy głęboko, podniósł głowę, gotowy ujrzeć w jej oczach strach i pogardę, które widział za każdym razem, gdy ktokolwiek poruszał kwestię nieczystości krwi, jednak tym razem było inaczej. Niemal zamarł, gdy w jej spojrzeniu dostrzegł coś innego; coś, co było jednocześnie mieszanką współczucia i niepokoju; radości i obawy; czyli emocji jakich w tej chwili w ogóle nie mógł zrozumieć.
    Matka patrzyła na niego bez słowa tak długo, że gdy w końcu zdecydował się wyminąć ją i odejść, nie szczędząc sobie jakiegoś zgryźliwego komentarza, kobieta złapała go za ramię i przytrzymała dłuższą chwilę, zupełnie jakby obawiała się, że jest to ich ostatnia, dogodna szansa na prawdziwą, szczerą rozmowę. Na wypowiedzenie słów, których nigdzie indziej nie odważyliby się użyć.
    Ciemność nocy i cicha, niemal przytłaczająca aura tego miejsca dodawała im odwagi, kojąc zszargane zmysły i zmywając z twarzy tą nienaganną maskę, którą oboje nieustanie ćwiczyli do perfekcji. Przez tę jedną, krótką chwilę zobaczyli siebie  bez wszelkich zakłamań, złudnego oddania i nieustannych sztywnych ram, w które zostali wpychani od czasów, gdy oboje stali się częścią tego rodu.
    – Od jak dawna tu jesteś? – zapytał na pozór obojętnym tonem.
    W rzeczywistości jednak musiał użyć całej swojej silnej woli, by głos mu nie zadrżał. Był rozbity, poszargany od środka i wyzuty na zewnątrz, niezdolny choćby do lekkiego, szyderczego tonu, z którym nie rozstawał się przez te wszystkie lata.
    – Wystarczająco długo, by poznać sprawy, o których wcześniej nie miałam pojęcia...
    Miał świadomość, że matka obserwuje go z rosnącym niepokojem, potęgując w swojej głowie coraz to nowe myśli, a każda z nich niewątpliwie dotyczyła kasztanowłosej Gryfonki, z którą najprawdopodobniej przed kilkoma minutami rozmawiał po raz ostatni w życiu. Wysiliwszy się by przyozdobić twarz w dobrze jej znany, nieco wyniosły i bezduszny wyraz, rzekł:
    – Za dużo sobie wyobrażasz, matko.
    Powolnym, nieco apatycznym krokiem ruszył do przodu, jednocześnie ignorując to dojmujące uczucie pustki, które wraz z każdym pokonanym calem oddalającym go od Granger, stawało się jeszcze większe.
    – Draco...
    Na dźwięk jej głosu, tak cichego i całkiem niepewnego, nie mającego w sobie nic z dawnej wyniosłości, zatrzymał się gwałtownie, zaciskając dłonie w pięści. Obejrzawszy się, dostrzegł, jak kobieta uśmiecha się delikatnie w jego stronę, jednocześnie robiąc ku niemu kilka małych kroków.
    – Czy ta... – zawahała się. –... Dziewczyna... nie jest ci obojętna?
    Czas mijał w ciszy, pozwalając im w nieskończoność trawić słowa, które nigdy nie powinny zostać wypowiedziane.
    Arystokrata zacisnął zęby, doskonale wiedząc dokąd zmierzała ta rozmowa. I nie zamierzał w niej dalej uczestniczyć. Z całego serca pragnął zaprzeczyć,  wykrzyczeć jej prawdę, by raz po raz do niej wracała, na nowo przetwarzając gorzkie słowa i żałując, że kiedykolwiek zadała to niewygodnie pytanie. W rzeczywistości jednak, opuścił wzrok, nie mogąc dalej wytrzymać jej przenikliwego spojrzenia, od niechcenia zerkając na ogromne, mosiężne drzwi, odgradzające ich od reszty dworu.
    – To zwykła szlama – szepnął, jakby ten argument mógł przeważyć nad całą resztą.
    – Nie o to pytałam – odpowiedziała cicho, na moment podnosząc kąciki ust w nikłym, ledwie zauważalnym uśmiechu.
    Zaraz jednak jej twarz pobladła, stała się zimna i niewzruszona, dokładnie taka, jaką raczyła go przez te wszystkie lata; a ona sama stanęła przed nim, delikatnie, niemal niezauważenie kładąc mu dłoń na przedramieniu.
    – Wiesz, Draco... – zaczęła, z wolna gładząc go po materiale szaty. – Nigdy nie żałowałam skłamania Czarnemu Panu. Zrobiłam to bez wahania, tylko dlatego, że wiedziałam, co w tamtej chwili było słuszne.
    – Po co mi o tym mówisz?
    Niepewność z jaką wypowiedział to pytanie była zaskoczeniem nawet na niego samego. Zupełnie jakby wiedział, że otrzyma od niej odpowiedź, która nie tyle, co sprawi, iż zacznie się poważnie zastanawiać nad sensem swoich czynów, co wręcz od razu zmusi go, do zaprzestania wszelkich działań, jakie w jej mniemaniu będą uchodziły za niewłaściwe.
    – Bo ty też masz wybór, Draco. Zawsze miałeś.
    Z wolna pokręcił głową, mając świadomość, że i tym razem się nie mylił. Zaśmiał się cicho, niemal bezgłośnie, nie starając się nawet skupić nad sensem słów matki. Teraz i tak nie miało to jakiegokolwiek sensu.
    – Mylisz się – warknął, mając dość tej dyskusji. – Jeśli ojciec dowie się, że próbowałaś...
    Uniosła dłoń, niemo prosząc go, by zamilkł. Nie pozwoliła dokończyć mu zdania, które zapewne było jedynie niewielkim strzępem, nikłym urywkiem tych wszystkich obaw i zastrzeżeń, których nie mógł, albo nie potrafił zignorować. Były w nim zakorzenione zbyt głęboko i zbyt długo, by ich kwestionowanie nie wywołało nieznanej mieszanki uczuć, na którą chłopak nigdy nie był gotowy.    
    Mimo wszystko kobieta go rozumiała. Była dokładnie tak samo rozdarta tego pamiętnego dnia, gdy w obecności wszystkich śmierciożerców, zdecydowała się oszukać ich Pana. Dlatego też niepewność jej syna rozczuliła ją, zmuszając do wypowiedzenia słów, które stanowiły pierwszy tak wyraźny brak akceptacji dla działań własnego męża.
    – Życie tej dziewczyny... – zaczęła. – ...Tych wszystkich osób... Jest więcej warte niż przekonania Lucjusza.
    Zmusił się, by na nią spojrzeć, dostrzegając jednocześnie tę przedziwną, nieodkrytą dotąd zawziętość, jakiej nigdy mu nie okazała. Nie skomentował wypowiedzi swej matki, obserwując ją w ciszy i będąc po części wdzięczny za zrozumienie, jakiego doświadczał od niej po raz pierwszy w życiu. 
    Chwilę później jego spojrzenie, do tej pory pełne zwątpienia, niepewności i bólu; zmieniło się nie do poznania. Stało się mętne, zimne i nieprzystępne, zupełnie jakby w tej jednej chwili arystokrata na nowo odzyskał stracony rezon, porzucając przy okazji wszelkie wątpliwości, które jeszcze do niedawna ciążyły mu na sercu. Znów był nieczuły, wyniosły i pełen pogardy, nawet nie starając się ukryć tych uczuć przed Narcyzą.
    – Nie dbam o to, co się z nią stanie.
    Jego ciche warkniecie, przypominające bardziej przeszycie zimnym ostrzem, niż neutralną odezwę do własnej matki, przepełniło szalę goryczy, którą tak długo pielęgnowała kobieta. Zmarszczyła gniewnie brwi, mówiąc:
    – Gdyby tak było, nie przyszedłbyś do niej tej nocy.
    Nie chciał zostać w tym miejscu ani chwili dłużej. Nie mógł stać bezczynnie, podczas gdy jej oceniające spojrzenie nieustannie wypalało bruzdy w jego zlodowaciałym sercu.
    – Muszę iść – rzekł krótko, uznając rozmowę za zakończoną.
    – Cokolwiek postanowisz... Nie chcę, byś później tego żałował.
    Przytaknął od niechcenia, niezdolny do tego, by spojrzeć jej w oczy. Zbyt dużo było w nich bowiem współczucia i wsparcia, by mógł to z czystym sumieniem zignorować, a później w tych najcięższych chwilach, wracać do tego myślami, wypominając sobie tchórzostwo. Ruszył przed siebie, przywdziewając na twarz tradycyjną maskę wyniosłości i arogancji, po którą sięgał zawsze będąc w domu.
    – Nie będę – warknął na odchodne, strącając jej wyciągniętą rękę, która jeszcze chwilę temu spoczywała na jego przedramieniu.
    Przyśpieszył kroku, cały czas czując na plecach jej palący wzrok. Nie zawrócił jednak, głęboko i naiwnie wierząc, że wraz ze zwiększającą się odległością od tego miejsca, wyrzuty sumienia, towarzyszące mu nieprzerwanie od kilku tygodni stopniowo zmaleją, aż w końcu znikną całkowicie, a jemu nareszcie będzie dane żyć jak dawniej. Zabawne, jak bardzo chciał w to wierzyć...
    – Draco... – usłyszał za sobą wołanie matki.
    Na dźwięk jej głosu zatrzymał się machinalnie, niezdolny do tego, by zareagować w jakikolwiek inny sposób. Odwrócił z lekka głowę, na tyle, by dać jej sygnał, że słucha.
    Kobieta poruszyła się niespokojnie, a jej ciężka, długa szata omiotła kamienną posadzkę. Choć nie widział jej twarzy, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że gości na niej lekki, prawdziwy uśmiech.
    – Staffordshire jest piękne o tej porze roku.


***

         Podobno sen przynosi ukojenie.
    Leczy zszargane nerwy, uspokaja ciało, mami złudnym poczuciem nieświadomości. Dla jednych jest odbiciem codziennych pragnień, dla innych wstydliwym obrazem skrywanych w najgłębszych odmętach duszy słabości.
    Dla niego był torturą: powolną i  męczącą, zbyt ciężką, by mógł na własną rękę pokonać ją tej nocy. Znajoma miękkość łóżka irytowała, zamiast uspokoić, dotyk satyny pod palcami natychmiast przywoływał wspomnienia o tych wszystkich, uciążliwych nocach, jakie musiał spędzić w namiocie.
    Zbyt wiele myśli zaczynało go dręczyć, by mógł spokojnie zasnąć. Zbyt wielkie wyrzuty sumienia nie pozwalały o sobie zapomnieć nawet na chwilę. Przez pół nocy przewracał się z boku na bok, usilnie starając się przekonać, że męcząca go bezsenność nie jest niczym niezwykłym. A gdy w końcu udało mu się zasnąć, jedynym, co mógł zobaczyć był widok znajomych, brązowych oczu, które wpatrywały się w niego z wiarą, nadzieją i czymś jeszcze, czego nie potrafił odgadnąć.
    A potem pojawił się cichy szept wypowiadanego zaklęcia, krótki błysk zielonego światła i w brązowych oczach nie pozostało nic, oprócz dojmującej pustki.
    Ocknął się chwilę później, z zimnym potem na skroniach, posklejanymi kosmykami jasnych włosów na czole, śladem własnych paznokci wrytych w tatuaż na lewym przedramieniu i jednym, zgubnym słowem na ustach, które nieświadomie powtarzał przez całą noc.
    Granger.


***

      Musiało minąć wiele długich godzin, nim w końcu to usłyszała. Donośny odgłos kroków, który nasilał się z każdą chwilą był czymś, co powinno wywrzeć na niej jakiekolwiek wrażenie. Spodziewała się widoku drżących dłoni, ucisku niewielkiej guli w gardle i przyśpieszonego bicia serca, a tymczasem była wyzuta z wszelkich emocji. Apatycznym, nieco nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w majaczącą po drugiej stronie celi szczelinę, przez którą już dawno przestały sączyć się ostatnie promienie słońca. Nie przestała nawet na moment, cierpliwie ignorując odgłos ciężkich butów, uderzających o kamienną posadzkę, nagły błysk światła i ostry zgrzyt zamka. Dopiero raniące uszy skrzypienie otwieranych krat przywróciło ją do świadomości. Z cichym westchnieniem żalu, nie mającym w sobie jednak nic z dawnego zgorzknienia, podniosła głowę, by spojrzeć wprost z ciemne, zasnute czarnymi niczym smoła włosami, oczy, należące do któregoś z podrzędnych popleczników Voldemorta, zhańbionego zapewne tak wiele razy, że w tej chwili jego jedynym zadaniem było eskortowanie szlamy.
        Poczuła się nieswojo, gdy podszedł bliżej i przykładając jej różdżkę w okolice gardła, zmusił do wstania. Jego ciemne, ciężkie szaty, pobrudzone i postrzępione do tego stopnia, że zamiast wzbudzać grozę, najzwyczajniej w świecie odpychały; zaszeleściły lekko, gdy ostrym ruchem wskazał jej drogę do wyjścia. Mrużąc oczy przed światłem, zachwiała się lekko, po czym zrobiła kilka niepewnych kroków do przodu.
    – Rusz się – warknął mężczyzna, z premedytacją dźgając ją końcem różdżki w plecy. Nawet on nie odważył się jej dotknąć. Jakże więc mogła przypuszczać, że kiedykolwiek zechce to zrobić ktoś, kogo dotyk przyjęłaby z tak wielkim utęsknieniem...
    Łańcuchy brzęczały dźwięcznie, stanowiąc przykry akompaniament w czasie jej ostatniej drogi. Bo choć oddałaby wszystko, byle tylko móc jeszcze choć raz poczuć się wolna, doskonale wiedziała, jak to wszystko się zakończy. Inaczej nie trzymaliby jej przy życiu tak długo. Inaczej nie zjawiliby się w tym miejscu tak tłumnie. Inaczej on nigdy nie przyszedłby się pożegnać...
    Mężczyzna poprowadził ją długim korytarzem, wprost do wielkich, stromych schodów, u szczytu których majaczyło światło sączące się z pochodni. Utkwiła w nim wzrok, ignorując nieprzyjemny ucisk w sercu i nieprzyjemny dotyk różdżki, którą tamten cały czas przykładał jej do pleców. Czuła jego cuchnący oddech, osadzający się na włosach i słyszała, jak ze świstem wypuszczał powietrze, a choć przez chwilę w jej głowie zakiełkowała myśl o próbie ucieczki, wiedziała, że nie miała na to najmniejszych szans. Była osłabiona i samotna; nie miała różdżki, a jeśli nawet jakimś cudem udałoby się ją jej zdobyć, nie była w stanie się stąd teleportować.
    Choć korytarze tonęły w ciemności, a jedynym dźwiękiem, jaki słyszała przez całą drogę był odgłos ich kroków i szydercze komentarze przodków Malfoya z z rozwieszonych obrazów, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ktoś ją obserwuje. Jednak ilekroć się odwróciła, nie mogła spostrzec nic, prócz ciała kroczącego za nią śmierciożercy  i kilku szyderczych spojrzeń, posłanych z mijanych po drodze portretów.
    Dotarłszy do ogromnego, pogrążonego w mroku salonu, będącego przykrą pamiątką po zdarzeniach sprzed kilku miesięcy, po których została jej oszpecająca blizna; zatrzymala się na moment, ignorując ponaglające dźgnięcia różdżką kroczącego za nią mężczyzny. Uniosła głowę i niepewnym, nieco rozbieganym wzrokiem przebiegła po całej sali, czując jednocześnie jak jej oddech przyśpiesza, a bicie serca zamienia się w uporczywy galop.
    W salonie znajdowało się co najmniej kilkadziesiąt osób. Tworzyli nieco chaotyczny krąg, po lewej bardziej rozproszony, nieuporządkowany, po prawej zwarty i stabilny, zupełnie jakby wypełniające go postacie dbały oto, by się nie poruszyć. Nie mogla wcześniej poznać żadnego z nich, choć zdawać by się mogło, że kilka osób uśmiechnęło się zuchwale na jej widok, zupełnie jakby pamiętały ją z przeszłości. Choć może było to jedynie jej złudne wrażenie, a spowodowane zwykłym, ludzkim strachem i nieuchronnością tego, co miało wkrótce nastąpić, a dostrzeżone grymasy na ich twarzach nie były niczym więcej jak przejawem triumfu,  ukierunkowanym w osobę, która stanowiła dla nich symbol pokonanej strony.
    Odnalezienie długich, jasnych włosów, które w morzu szarych i czarnych szat, odznaczały się niczym neon, nie przysporzyło jej znacznych trudności. Lucjusz Malfoy stał pośrodku sali i patrzył w jej kierunku ze zwykłym sobie grymasem wyższości i pychy, który dzisiejszego wieczoru wzbogacił także triumfem. Jego oczy płonęły niezdrowym blaskiem, dokładnie tak, jak kilka lat wcześniej w Ministerstwie, gdy dzierżąc w dłoni przepowiednię, decydował o jej losie. 
    – Panna Granger – wysyczał z najwyższą lubością, delikatnie przeciągając sylaby. – Czekaliśmy na panią.
    Zdecydowanym ruchem dłoni wskazał jej środek sali, na którym pysznił się olbrzymi kociołek, co najmniej trzykrotnie większy od tych, których używała w Hogwarcie. Nie to jednak przykuło jej uwagę. Kilka metrów dalej, w pogrążonym w mroku kącie sali stała postać. Naciągnięty na głowę kaptur dawał jej poczucie złudnej anonimowości, bo choć obszerny materiał skrywał w cieniu twarz, nie mógł tego samego zrobić z włosami. Pojedyncze, kruczoczarne loki wyłaniały się z głębi, przypominając o kimś, kogo nie powinno tu być; kto zginął z rąk Molly Weasley, kto już nigdy miał nie powrócić.
    – Ence Pence... – usłyszała stłumiony, szept, który z każdym wypowiadanym słowem stawał się coraz głośniejszy. –... Mała szlama... W pułapkę złapana...
Bellatriks wyłoniła się z mroku, obracając między palcami swoją różdżkę. Stanąwszy u boku Lucjusza, zsunęła kaptur, tak by zaprezentować się jej w całej okazałości.
    – Nie... – wyszeptała Hermiona, czując jak przerażenie odbiera jej zdolność oddychania. – Ty nie żyjesz... Widziałam...
     Donośny śmiech zgromadzonych rozbrzmiał w sali, zupełnie jakby dokładnie takiej reakcji  się spodziewali. Spośród złowieszczej salwy, nie trudno było wyłowić ten należący do Bellatriks. Wydawać by się mogło, że jej głos przenikał całe ciało Hermiony, wibrował w środku, ranił uszy; odbierał ostatnią nadzieję.
    – Co to wszystko ma znaczyć? – zapytała głośno, starając się przebić przez otaczający ją zgiełk.
Lucjusz Malfoy wydał z siebie głos, będący czymś pośrednim między kpiącym śmiechem, a cichym prychnięciem zawodu. Zbliżył się nieco, zasłaniając jej widok na środek sali, gdzie pozornie bezużyteczny kociołek przyciągał jej uwagę w stopniu, w którym można by go uznać za coś najwartościowszego. 
    – Och, czyżby jeszcze się pani nie domyśliła? – zapytał z niekrytą dezaprobatą. Westchnąwszy głęboko, spojrzał na nią z naganą, jednocześnie krzywiąc usta w grymasie sztucznego niezadowolenia. Zaskakujące, jak bardzo różnił się od swojego syna. Mimo pozornego podobieństwa, każdy ich gest był diametralnie inny. Hermiona niemal zachłysnęła się powietrzem, gdy uświadomiła sobie, że nawet wyuczona maska obojętności, którą niejednokrotnie przywdziewał Draco, nie miała nic wspólnego z tą, jaką używał ego ojciec. Zabawne, że przyszło jej się o tym dowiedzieć dopiero teraz.
    – Uniknęlibyśmy w ten sposób zbędnych wyjaśnień. Obawiam się, że zaspokojenie pani ciekawości to zwykła strata czasu – kontynuował mężczyzna, nieświadomy jej rozkojarzenia.
    Hermiona zignorowała jego świdrujące, pełne obrzydzenia spojrzenie, skupiając się na Bellatriks. Jeśli śmierciożercy przywrócili ją do życia, musieli zasięgnąć wiedzy, której nie posiadł swego czasu sam Dumbledore. Najprawdopodobniej użyli jakiegoś eliksiru, który w połączeniu z jakimś silnym zaklęciem, sprawił, że wrócili ją zza światów. Zaklęcie, którego użył Glizdogon po Turnieju Trójmagicznym odpadało; jakkolwiek zrobione, do jego skuteczności potrzebowali szczątków ciała Bellatriks, a przecież po pojedynku z Molly został po niej jedynie proch...
    Coś ciężkiego opadło jej w okolicach serca, gdy zdała sobie z czegoś sprawę. Może faktycznie chodziło o... prochy człowieka. Niemal zachwiała się. gdy przypomniała sobie, że już kiedyś natknęła się na wzmiankę o tym, przeglądając stare, nie do końca zniszczone zapiski, które razem z Draconem znaleźli w pensjonacie. Wtedy uznała to za jakąś prastarą i niestety, zupełnie niepotrzebną magię, nie mającą nic wspólnego ze wskazówkami, których szukała. Pamiętała, że raz nawet poruszyła ten temat z arystokratą, chociaż nie skończyło się to wtedy niczym innym jak kłótnią. Już wtedy musiał wiedzieć jak to wszystko się skończy i już wtedy działał na dwa fronty. Szkoda, że nie dowiedziała się o tym, zanim pozwoliła sobie poczuć do niego coś więcej, niż tylko tolerancję.
    – Zamierzacie wskrzesić Voldemorta... – wyszeptała, nagle uświadamiając sobie całą prawdę. – Dokładnie w ten sam sposób, w jaki wskrzesiliście ją... – dodała, patrząc wymownie na Bellatriks.
    – Nie wymawiaj jego imienia, plugawa szlamo! – krzyknęła kobieta, zmierzając w jej kierunku z prawdziwą furią. Jej oczy ciskały gromy, a ona sama, nie zważając na rosnące zewsząd zamieszanie, ruszyła wprost na nią, unosząc szybkim ruchem różdżkę.
    Hermiona wstrzymała oddech, choć nie ruszyła się z miejsca nawet o milimetr. Nieświadomie zacisnęła ręce w pięści, uparcie wpatrując się w zmierzającą ku niej kobietę i ignorując niewielkie poruszenie w miejscu,  gdzie do niedawna znajdowała się osoba posiadająca dokładnie ten sam odcień włosów co Lucjusz.
    – Uspokój się, Bellatriks, bo na nikim nie robisz wrażenia – odparł, całkowicie ignorując zapędy czarownicy. Odwróciwszy się ponownie w kierunku Gryfonki,  uśmiechnął się sztucznie, po czym dokończył: – Panna Granger, jak sądzę, doskonale wie, że nie wyjdzie z tego żywa, więc najrozsądniej byłoby pozwolić jej przed śmiercią zaspokoić swoją ciekawość.
    Hermiona wytrzymała jego spojrzenie, pełne wzgardy i czystej nienawiści, zupełnie jakby przestało ją to obchodzić. Spokojnym, nieobecnym wzrokiem zlustrowała całą jego osobę, po czym przeniosła ją na krążącą nieopodal Bellatriks. Wszystkich innych starała się całkowicie ignorować, wmawiając sobie, że nie są ważni, stanowią jedynie przykre tło dla wydarzeń, które miały rozegrać się za chwilę.
    – W magicznym świecie krew determinuje wszystko – zaczął ponownie Lucjusz. Podszedł bliżej, jakby chciał jej się dokładniej przyjrzeć, po czym kontynuował: – Dumbledore i jego cała brudna zgraja, na czele z Potterem, mogą walczyć wyświechtanymi frazesami, ale magii... tej najczystszej... nie da się oszukać.
    Przerwał na chwilę, patrząc na nią z góry, za nic mając  ponaglające prychnięcia zniecierpliwionej Bellatriks. Uśmiechnąwszy się nieco z przymusem, kontynuował dalej.
    – Czarny Pan się odrodzi – powiedział cicho, choć to jedno zdanie wywołało pomruk aprobaty u wszystkich zgromadzonych. – I będzie silniejszy i potężniejszy niż kiedykolwiek... Będzie nieśmiertelny... – wyszeptał, napawając się dźwiękiem własnego głosu i jej lekkim wzdrygnięciem, nad którym nie potrafiła zapanować.
    – Jak to możliwe? – zapytała, a jej cichy, drżący głos potoczył się echem po całej sali.
    – Wystarczy, by Czarny Pan nie mógł zostać przez nikogo zabity. To wszystko – wyszeptał. Zanim zdołała zapytać o cokolwiek, dokończył. – A uodpornić może go jedynie zaklęcie Jedności krwi, panno Granger.
    – Omnis sangius – wyszeptała drżącym głosem, czując jak przerażenie odbiera jej oddech. Zachwiała się lekko, całkowicie ignorując zgromadzone wokół niej osoby i ich  szyderczy śmiech, którym zareagowali na jej ruch. Swoje niewidzące oczy utkwiła przed siebie, nie słuchając już słów Lucjusza. Nie musiała. Doskonale znała to zaklęcie, w końcu niejednokrotnie natrafiała na wzmianki o nim w starych zapiskach. Zaklęcie Omis sanguis było całkowicie zakazane w magicznym świecie, a pamięć o nim powoli wygasała, nawet u najstarszych czarodziejów.  Nikt nie był bowiem w stanie poświęcić trzech istnień, by przywrócić jedno. Bo o tym właśnie była teraz mowa.
– Voldemort nie  jest wyjątkowy – powiedziała głośno i wyraźnie, dokładnie jak za każdym razem, gdy była pewna swojego zdania. Spoglądała na niego zadziwiająco trzeźwo, niemal z gniewem, przez który na moment poczuł się nieswojo. – Każdy człowiek tak myśli, by nasycić swoje przerośnięte ego, ale tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami.
    – Gdy Czarny Pan powróci, nie można dopuścić do tego, by w przyszłości ktokolwiek mu zagroził. A do tego potrzebna jest krew – wysyczał, starannie przeciągając sylaby. – Po jednej dawce na każdą grupę...
    Zachwiała się jeszcze bardziej, przytłoczona zdobytą wiedzą i nieuniknionym i pozbawiona czyjejkolwiek pomocy, upadła z głośnym łoskotem na zimną posadzkę. Lucjusz podszedł bliżej z miną, świadczącą o tym, że doskonale bawi się jej poniżeniem i nie może się doczekać momentu, w którym dziewczyna dowie się o wszystkim. W jego oczach, tak podobnych, a z drugiej strony tak diametralnie innych od oczu jego syna czaiła się satysfakcja, którą upajał się od momentu, w którym zobaczył ją w łańcuchach. Pogłębiała się ona z każdym wypowiedzianym przez niego słowem, zupełnie jakby upływ każdej minuty, dzielącej ją od ostatecznego, napawał go dumą.
    – Krew Pottera, zdobyta podczas Turnieju Trójmagicznego, już od lat jest częścią Czarnego Pana – powiedział Lucjusz, choć uczynił to raczej ku uciesze zgromadzonych popleczników, niż jej własnej. Doskonale pamiętała tę noc, gdy zobaczyła Harry'ego z ciałem Cedrika przy wyjściu z labiryntu, gdy jeszcze nieświadoma rozgrywającej się tragedii, skandowała ze wszystkimi jego imię. Pamiętała też paskudne rozcięcie, jakie zauważyła na jego dłoni, w miejscu, gdzie Glizdogon przeciął jego skórę. Wystarczyły trzy krople krwi Harry'ego, by Czarny Pan uodpornił się na jedną z prastarych magii, jaką było poświęcenie matki dla syna. Co zatem stanie się, gdy za sprawą Omnis sangius Voldemorta nie będzie mógł zabić żaden czarodziej czystej krwi, półkrwisty i mugolak? Kto wtedy stanie naprzeciwko niego?
    – Skoro Potter, jako wątpliwa imitacja czarodzieja półkrwi, spełniła już swój obowiązek, należałoby przejść dalej, prawda?
    – Skończ się z nią bawić! – krzyknęła Bellatriks, podchodząc bliżej i stając nad Hermioną z obłąkańczym błyskiem w upiornych oczach. – Czarny Pan...
    – Zamilcz! – ryknął mężczyzna, odwracając się w stronę czarownicy. Choć nie wyciągnął ku niej różdżki, Hermiona dokładnie widziała, jak mocno zacisnął na niej palce.
    – Więc potrzebna jest wam jeszcze krew czystokrwistego i mugolaka – szepnęła, ni to do nich, ni do siebie, zbyt przejęta, by zapanować nad głośnym myśleniem. Z uwagą śledziła rozgrywającą się przed nią scenę i szaleńczy, pełen samozadowolenia uśmiech Lucjusza, który wypłynął na jego twarz po jej słowach, a który mogłaby uznać za całkiem szczery, gdyby nie fakt, że nie dosięgał jego oczu, które jak zawsze, pozostawały zimne i mroczne.
    – Mylisz się – odpowiedział, sięgając jednocześnie do rękawa swojej szaty i podciągając go w górę. Prawe przedramię, do tej pory nienaznaczone żadnym znakiem Voldemorta, teraz szpeciło wyjątkowo głębokie i paskudne rozcięcie, ciągnące się przez całą jego długość, z którego wciąż sączyła się krew. – Krew czystokrwistego już mamy.   
    Zamarła, wpatrując się w jego ranę i doskonale zadając sobie sprawę z tego, jak mało czasu jej zostało. Była boleśnie świadoma tego, że w jej przypadku nie skończy się jednie na oszpecającej bliźnie na ciele, że to przestawienie było jedynie wstępem, zwykłą rozrywką przed tym, co zaplanowali na główny finał. Tacy jak oni, nie oszczędzali nikogo, szczególnie tego, kto miał w sobie choć kroplę brudnej krwi.
    – Czyż to nie dziwne, że brudna krew, którą tak tępił Voldemort, jest teraz jedynym sposobem na to, by przywrócić go do życia? – zapytała, starając się jakoś pozbyć nieproszonych myśli.
    – Och, bynajmniej – rzekł Lucjusz, za nic mając jej wypowiedź. – Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że to zwykła ironia. Na szczęście, co chyba jest oczywiste, twoja śmierć, powinna jakoś to wynagrodzić. W zamian mogę ci obiecać, że będziesz jedyną szlamą, mającą do odegrania jakąkolwiek rolę. W normalnych okolicznościach nawet bym z tobą nie rozmawiał. Zapewniam cię jednak, że gdy Czarny Pan powróci, wymordujemy wszystkich, którzy mają w sobie choć odrobinę szlamu. I to bez mrugnięcia okiem.
    – Więc dlaczego nie zabiliście mnie wcześniej? Dlaczego czekaliście tak długo? – zapytała, nieświadomie chcąc przedłużyć czas, po którym przyjdzie jej umrzeć.
    – Niełatwo było zdobyć prochy Czarnego Pana – rzekł Lucjusz, ze spokojem wpatrując się w swoją różdżkę. Nie odrywał od niej wzroku tak długo, że w końcu Hermionie przyszła do głowy pewna myśl.
    – Raczej to ucieczka z Azkabanu okazała się być o wiele trudniejsza, niż początkowo zakładaliście – rzekła, z niekrytą satysfakcją obserwując złość mężczyzny. Po sali rozszedł się pomruk dezaprobaty, zapewne szczególnie wśród tych, którzy jako ostatni opuścili więzienie, toteż pozwoziła sobie nacieszyć nim tak długo, jak tylko mogła. Uniosła głowę do góry, gotowa na złość Lucjusza, choć ten wydawał się opanowany.  Popatrzywszy jej w oczy, wycedził:
    – Ufam, że miałaś w tym czasie dobre towarzystwo.
    Nie odpowiedziała, zaciskając zęby z taką siłą, że aż zaczęła ją boleć szczęka. Kątem oka znowu wychwyciła niewielki ruch, dokładnie w tym miejscu, w którym stał blond włosy chłopak, choć nawet nie starała się na niego spojrzeć. Przełknąwszy z trudem ślinę, rozejrzała się po sali, dopóki jej rozmyślań nie przerwał odgłos szybkich kroków.
    Bellatriks ruszyła ku niej, a ostrze jej sztyletu, tego samego, którym wyryła bliznę na ciele dziewczyny, błysnęło w przyćmionym świetle.
    – Mam dość czekania! – ryknęła w jednej sekundzie, by w następnej machnąć lekko różdżką. Zaklęcie przygwoździło ją do posadzki, unieruchamiając ręce i nogi i sprawiając, że straciła wszelką nadzieję.
    W następnej sekundzie, która zdawała jej się dłużyć w nieskończoność, poczuła nieznany ciężar na sobie, oraz silny, bolesny dotyk na prawym przedramieniu, w miejscu, w którym kobieta chwyciła jej rękę.
    – Jak za starych, dobrych czasów, prawda szlamo?
    Ton jej głosu nie różnił się niczym od szeptu, jednak to wystarczyło, by Hermiona wstrzymała oddech, a jej serce zaczęło swój szaleńczy galop.
    Było dokładnie tak, jak przed rokiem, z tym, że teraz to nie lewe przedramię zostawało oszpecone. Wtedy zdzierała gardło, krzycząc i łkając, bo gdzieś tam w środku tliła jej się jeszcze nadzieja na ratunek ze strony przyjaciół, którzy choć zamknięci, byli zaledwie kilkanaście metrów dalej. Teraz nie miała nikogo. Osamotniona i przygnębiona, zaciskała zęby w nadziei, że nie wydobędzie się z nich nawet najmniejszy szloch. Zdawać by się mogło, że oni wszyscy przyszli tutaj, by patrzeć na jej upadek, by po raz ostatni z niej gardzić. Nie zamierzała dać im tej satysfakcji.
    Czuła przeraźliwy ból lewego przedramienia i krople swojej własnej krwi, sączące się w przeraźliwie wolnym tempie, zupełnie jakby i one chciały, by jej upokorzenie trwało jak najdłużej.
    Nie patrzyła w stronę Bellatriks. Odwróciła głowę, chcąc być jak najdalej od jej szaleńczego okrzyku radości, gdy podnosiła w górę sztylet, z którego skapywały krople krwi. Nie chciała widzieć tego, jak zbiera ją w jakąś małą, pękatą fiolkę, a potem podaje ją Lucjuszowi. Przymknęła na chwilę powieki, ignorując szyderczy śmiech zebranych, szaleńczy jazgot Bellatriks, krążącej po środku sali i triumfującą minę Lucjusza w chwili, w której podchodził do kociołka i z najwyższą gracją przelewał do niego jej krew.
    Samotna i zapomniana, leżała nieopodal, ostatkiem sił szarpiąc pordzewiałe łańcuchy, jakimi była przykuta i zagryzając zęby z nadzieją, że w jakimś stopniu zmniejszy to jej ból. A potem, w tej zdawałoby się najczarniejszej chwili, poczuła, że ktoś ponownie ją obserwuje. Doskonale znała ten palący wzrok, który za każdym razem przyprawiał ją o szybsze bicie serca i wiedziała do kogo należy. Odwróciła głowę, patrząc dokładnie w miejsce, w którym widziała go po raz ostatni.
    Stał tam i patrzył prosto na nią. Nie odwrócił wzroku nawet w chwili, w której ich spojrzenia się spotkały, pozwalając, by dostrzegła to, co starał się ukryć przed całym światem. Chociaż zimna maska nie zniknęła z jego twarzy nawet na chwilę, jego oczy zdawały się płonąć od nadmiaru mieszanki emocji, których nie mógł, albo nie chciał pokazać nikomu innemu. Tylko jej. Wyczuwała w nich smutek, żal i rozgoryczenie, a także coś jeszcze, nad czym nie chciała się zastanawiać. Nie poruszył się nawet o milimetr, zupełnie jakby rozkoszował się tą wzajemną chwilą w taki  sam sposób, w jaki celebrowała ją ona, doskonale wiedząc, że jest to ich ostatnia okazja na pożegnanie. Nie potrzebowali słów, by się porozumieć. Wystarczyły tylko ich spojrzenia.
    A potem, gdy wydawało jej się, że minęła cała wieczność, Draco odwrócił wzrok, na nowo skupiając się na zgromadzonych wokół niego osobach. Otaczali go zbrodniarze i mordercy, podli lichwiarze i bezduszni przestępcy, chełpiący się każdą kroplą krwi, jaką przelali w przeszłości, a on dołączył do nich, stając jak równy z równymi i przywdziewając na twarz ten sam wyraz pogardy i bezduszności, z jakim się nie rozstawali.
    Widziała to wszystko i nie mogła pojąć, jak ktoś, kto przez tyle miesięcy ją chronił i który tak wiele razy jej pomógł, mógł być tak bezduszny i bezlitosny. Ona wolałaby umrzeć, niż stanąć wśród reszty zbrodniarzy, by w przyszłości przelewać krew w podobny sposób. Zdusiła żałosne westchnienie, czując jednocześnie jak coś rozrywa jej serce i rozrzuca gdzieś powstałe w ten sposób części. Nic nie mogło się równać z rozgoryczeniem, które w niej narastało, a które niemal boleśnie przypominało jej o tych wszystkich miesiącach, które w tym momencie były niczym więcej, jak tylko mglistym wspomnieniem czegoś, co już nigdy nie wróci.
    Ponure rozmyślania przerwał odgłos ciężkich kroków, który wyróżniał się na tle nadciągającego zewsząd gwaru. Lucjusz podszedł bliżej, choć jego postawa przestała charakteryzować się tym dziwnym ożywieniem i podekscytowaniem, jakie towarzyszyło mu do tej pory. Przeciwnie, teraz wyglądał na ukontentowanego wypełnionym zadaniem; kogoś, komu do zrobienia pozostaje tylko jedno...
    – Wydaje mi się, że jesteś już bezużyteczna – wycedził, obracając w palcach swoją różdżkę. I choć nie podniósł głosu, wszystkie zgromadzone wokół nich osoby zamilkły, czekając na rozwój sytuacji.
    Nie sądziła, że przyjdzie jej umrzeć w taki sposób. Nie przypuszczała, że będzie poniżona i upokorzona, zdana na łaskę ludzi, którzy zabiliby ją bez mrugnięcia okiem. Jakby wyczuwając jej myśli, Lucjusz zaśmiał się głośno, przyprawiając ją o ciarki na plecach. Nie czekając dłużej, skierował na nią swoją różdżkę, sprawiając wrażenie kogoś, dla kogo pozbycie się zwykłej szlamy jest swoistą nagrodą i wyrównaniem rachunków z Zakonem, przez który niegdyś został zesłany do Azkabanu.
    Czas stanął w miejscu, a jej dane było usłyszeć bicie własnego serca, zanim usłyszała złowrogi głos, który jednocześnie miał być ostatnim dźwiękiem, jaki dane będzie jej poznać przed śmiercią. Nie odwróciła jednak wzroku, unosząc wyżej podbródek i patrząc mu wyzywająco w oczy, chcąc choć w ostatniej chwili zachować resztki godności.
    – Avada...
    – Nie! –  usłyszała głos, na który podświadomie tak długo czekała, a który sprawił, że jej serce zamarło na dłuższą chwilę, by zaraz zabić ze zdwojoną siłą. Uniosła ociężałe powieki dokładnie wtedy, gdy  z otaczającego ją kręgu osób, wyszedł Draco. Nie sprawiał wrażenie przejętego swoim zachowaniem. Apatycznym, wręcz znudzonym wzrokiem przebiegł po twarzach zgromadzonych, na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na swojej matce. Dopiero dostrzegłszy jej ledwie zauważalne skinienie głową, odwrócił wzrok, na nowo skupiając go na środku sali.
    Przez jeden, maleńki moment uwierzyła, że chłopak chce jej pomóc. Wydawało się jej bowiem, że wszystkie emocje, które zawsze w sobie tłumił, wreszcie znalazły ujście, a ona sama pokazała mu, jak wiele dobra nosił w sobie przez tak długi czas.
    Dopiero gdy jego spojrzenie zatrzymało się na jej pobladłej twarzy, coś w jej wnętrzu przekręciło się gwałtownie, by zaraz opaść dokładnie w okolicy serca. Draco bowiem nie patrzył na nią z wyczuwalną dozą jakiejkolwiek empatii. A już na pewno nie był to wzrok kogoś, kto chciał nieść pomoc...
    – Nie chcę jej uśmiercać w ten sposób –  przemówił, a choć wydawać by się mogło, że ton jego głosu nie różnił się niczym od szeptu; odbił się od ścian, raniąc boleśnie uszy. Wytrzymała to spojrzenie. Tak jak każde inne, którymi częstował ją w przeszłości. Zaprzestała też bezcelowej walki z kajdanami, których ciężar na dobre przygwoździł ją do posadzki. –  Chcę, żeby cierpiała –  dodał, wzbudzając ogólną radość. Niewzruszony czekał, aż w pomieszczeniu ponownie zalegnie całkowita cisza, zupełnie jakby pragnął należytej uwagi.
    Bezduszny, pełen pogardy grymas wykwitł na jego twarzy, sprawiając, że na krótką chwilę zabrakło jej tchu. A potem czas jakby się zatrzymał. To wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, gdy zobaczyła, jak Draco wyciąga w jej kierunku różdżkę, jednocześnie wypowiadając słowa, które raz na zawsze przekreśliły to wszystko, co udało im się budować od tak dawna.
    –  Sectumsempra – powiedział cicho, cedząc każdą sylabę z największym zaangażowaniem, a ona poczuła, jak jej ciało rozdzierają niewidzialne ostrza. Ból otępiał umysły, ranił ciało; sprawiając, że mimowolnie z jej gardła wydobył się przeraźliwy, żałosny krzyk. Czuła rdzawy zapach swojej własnej krwi, sączącej się z każdego, najmniejszego pora skóry, widziała wykrzywione ze wstrętem twarze śmierciożerców; które w tamtym momencie nie miały dla niej żadnego znaczenia.
    Ostatkiem sił uniosła ociężałe powieki, zupełnie jakby chciała obdarować stojącego nad nią chłopaka ostatnimi chwilami swojego życia. Wraz z upływającym czasem jej spojrzenie zdawało się gasnąć, zdołała jednak utrzymać je na tyle długo, by dostrzec nieskazitelną maskę na twarzy stojącego nad nią Dracona i coś dziwnego, co, jeśli tylko miałaby trochę więcej czasu, zinterpretowałaby jako najgłębszy żal.
    Nie była w stanie wypowiedzieć choćby słowa. Nie była w stanie się poruszyć. Powieki ciążyły jej coraz bardziej, by chwilę później całkowicie się zamknąć.


*J. Rothenberg – Po tamtej stronie ciebie i mnie
____________________________________________

Ale się porobiło, prawda? 
Jeśli po głowie chodzi Wam teraz uśmiercenie naszego blondyna to poczekajcie spokojnie. Jeszcze może się przydać w tym opowiadaniu XD Nawet nie wiecie jak bardzo chciałabym Wam zdradzić co nieco z przyszłych wydarzeń, jednak niepisana umowa o niespojlerowaniu ogranicza moje poczynania w tym względzie.
Jakimś nadludzkim wysiłkiem udało mi się skończyć rozdział w lipcu, zapewne dlatego, że odkryłam przemożoną chęć pisania, która w swojej najwyższej dawce pojawia się u mnie o 4 rano w niedzielę. Idealna pora. Spróbujcie kiedyś :D
A teraz najważniejsza kwestia: Chcę... co ja piszę... pragnę (!) z całego rozedrganego serducha podziękować TYM WSZYSTKIM, którzy pod ostatnim rozdziałem zostawili po sobie ślad. Zarówno tych, którzy stale coś piszą, jak i zupełnie nowe duszyczki, komentujące po raz pierwszy, ściskam z całej siły ( co z tego, że tylko telepatycznie XD) Dzięki temu udało nam się dobić do rekordowej sumy komentarzy (!!!), co z kolei sprawiło, że na mojej pooranej wakacyjnym słońcem twarzy pojawił się rumieniec, który mnie samej przywodził na myśl jakąś dziwną, tropikalną i nieuleczalną chorobę. Wspaniale czytało się Wasze słowa.  Za każde najmniejsze chylę czoła. Dzięki! <3
Przy okazji mam ogromną nadzieję, że przy tym rozdziale Wasza aktywność nie spadnie, a wręcz się podniesie, tak ażebym mogła z wielką dumą prezentować mój rumieniec kolejnym nieświadomym przechodniom. Chociaż w tym rozdziale daleko jest do frico - romantico, ufam, że nie zaważy to na Waszej aktywności.
Zatem łomy w dłoń i do dzieła :D
                                                                                                               Iva Nerda