Draco i Hermiona

Draco i Hermiona

3 września 2017

Rodział 22 Powrót

Nie kocham Cię wcale
Tylko moja dusza jakaś taka smutna
Kiedy przechodzisz obok
Obojętnie.*


***

    Nigdy w życiu tak szybko nie biegł. Zaciskając zęby, gnał przed siebie, ignorując odgłosy walki i głuche wołanie matki, stanowiące jedyne przypomnienie o tym, że tej nocy ma do uratowania więcej niż jedno istnienie.
    Nawet nie pamiętał, jak to wszystko się zaczęło...
    Chwila, w której cały dwór zatrząsł się w posagach, a rozpadająca się fasada lewego skrzydła ukazała stojących wśród zgliszczy członków Zakonu Feniksa; była zaledwie złudnym, majaczącym w podświadomości wspomnieniem, zupełnie jakby on sam nie był uczestnikiem tych przykrych wydarzeń, a jedynie obserwował je, siedząc na widowni w pierwszym rzędzie niczym skory do rozrywki widz.
    Pamiętał jednak pierwszy urok, jakim został ugodzony Lucjusz i ten szaleńczy, niczym nieuzasadniony popłoch, w jaki wpadli inni śmierciożercy, gdy stojący wśród gruzów Dumbledore zaledwie jednym zaklęciem zniweczył szansę na powrót Voldemorta. Nad zniszczonym przez niego eliksirem jeszcze długo unosił się swąd spalenizny, odór krwi i ludzkich prochów, który z każdą mijaną sekundą zdawał się niknąć wśród bitewnej pożogi. Wściekłość śmierciożerców i chęć zemsty, która owładnęła ich na krótko po tym, działała niczym napędzająca do działania siła, kumulująca się w straszliwych klątwach, które posyłali w stronę towarzyszy Pottera. Miotane na oślep zaklęcia przelatywały ze świstem tuż obok niego, godząc w jego pobratymców, wydobywając z ich piersi żałosny jęk i odbijając się od ścian dworu, który niegdyś uważał za swój własny.
    Pamiętał też ten przenikliwy, mrożący krew w żyłach wzrok Dumbledore'a, który zatrzymał się na nim, niewrażliwy na trwające wokół piekło; gdy z wciąż wyciągniętą różdżką stał nad sponiewieranym ciałem Granger. I chociaż trwał on zaledwie krótki ułamek sekundy, był pewien, że będzie go prześladował już zawsze.
    Nie był w stanie określić, ile drogocennych minut musiało upłynąć, nim zdołał zmusić swoje ciało do jakiegokolwiek ruchu. Stał w samym środku sypiących się murów, nieobecny i przytłoczony, obserwując wzburzony zewsząd bitewny kurz, który niczym opadająca kurtyna, ukazywał zgliszcza wojennych zmagań. Ciążąca w ręku różdżka zdawała się bezużyteczna, choć świadomość jej posiadania i dotyk znajomego drewna, zmuszał do podjęcia jakichkolwiek działań. Chcąc przenieść na nią wzrok, pochylił głowę i... Zamarł.  Wszystko przestało mieć znaczenie, gdy zrozumiał, iż to, co w pierwszym odruchu wziął za przywołaną zaklęciami wodę, w rzeczywistości wcale nią nie było, a nieznana wilgoć, w której przyszło mu stać była krwią leżącej zaledwie kilka cali dalej dziewczyny. Zachwiał się mimowolnie pod ciężarem własnej winy, której dowodem była wciąż powiększająca się kałuża czerwonej posoki.
    Wygłuszył sumienie, koncentrując się na konającej Gryfonce. Nie bacząc na trwającą dookoła bitwę, rozerwał zaklęciem krępujące ją kajdany, po czym pochylił się i wziął ją w ramiona, uważając przy tym, by jeszcze bardziej jej nie zranić. Nie potrafił jej uleczyć, tak jak niegdyś uczynił to w stosunku do niego Snape. Żałował, że pomimo własnych doświadczeń, nigdy nie posiadł tak użytecznej wiedzy.
    Ruszył do przodu, z nieuwagą torując sobie drogę wśród ponurych zgliszczy.  Niczym w dziwnym, niezrozumiałym amoku  pokonywał kolejne kondygnacje, nie zważając na świszczące nad głową zaklęcia i rzucane naokoło klątwy. Systematycznie, co jakiś czas zerkał jedynie na znajdujące się w jego ramionach drobne ciało, zupełnie jakby myśl o nim miała dodać mu odwagi i siły na resztę drogi. Zaciskał na nim palce, najmocniej jak potrafił, niczym w żałosnej próbie ochrony przed całym złem tego świata, podczas gdy największym złem, jakie je spotkało, był on sam. Nie mogąc znieść widoku nieprzytomnej dziewczyny, kierował wzrok na majaczące w oddali wyjście z budynku, niczym w ostatniej próbie zachowania rozsądku. Na nic jednak się to zdawało. Za każdym razem gdy słyszał choćby najcichszy jęk, jego wzrok mechanicznie przenosił się na trzymane w ramionach kruche ciało, zupełnie jakby oczekiwał, iż Hermiona za chwilę otworzy oczy.
    Nic takiego się jednak nie stało, a i on zdawał sobie sprawę z tego, jak niewiele zostało jej czasu. Blada, niemal przezroczysta skóra już od jakiegoś czasu nabierała straszliwego, szarego odcieniu; ręce, do tej pory zaciśnięte w okowach największego bólu, teraz zwisały luźno, niczym u zwykłej, szmacianej lalki; a usta niegdyś, tak rozkosznie miękkie, zdawały się straszliwe sine. Na jej ubraniu próżno szukać było choćby jednego miejsca nienaznaczonego krwią. Świeża, czerwona posoka zdawała się nieustannie wypływać, zakrywając już skrzepnięte plamy, spływając mu po rękach i plamiąc do tej pory nienagannie czystą szatę. Ten widok ranił. Sprawiał jednak, że odnajdywał w sobie nowe pokłady sił i biegł dalej, byle do upragnionego celu.
    Pierwszy podmuch rześkiego powietrza był dla niego upragnionym, zbawiennym znakiem - szansą na to, że nie wszystko zostało stracone. Dotarcie do głównej bramy nie stanowiło już tak trudnego zadania, jak jeszcze kilka minut temu, toteż gdy tylko znalazł się na brukowanej ścieżce wiodącej do otwartych, mosiężnych skrzydeł; zwolnił, nie bacząc na cały zgiełk, który pozostawił za sobą. Przekroczenie wrót zdawało się być jedynie kolejnym, zaplanowanym działaniem, które dla niego jednak oznaczało coś więcej, niż tylko opuszczenie miejsca, które przez tyle lat było mu domem.
    – Malfoy?
    Znajomy głos zasłyszany gdzieś z okolic dworu sprawił, że natychmiast się wyprostował, swój czujny wzrok przenosząc na znajdującą się w oddali ścieżkę. Dostrzegłszy na niej Pottera, rozluźnił się znacząco, jednocześnie zaciskając palce na różdżce. Nie przejmując się jego obecnością, pochylił się układając na trawie ciało Gryfonki. Czując na sobie palące spojrzenie Wybrańca, wyprostował się, z niesmakiem patrząc na swoją pobrudzoną krwią szatę.
    – Co...? – zaczął tamten, dopiero po chwili dostrzegając leżącą na trawie Hermionę. – Co ty wyprawiasz?!
    Draco zaśmiał się ironicznie, zauważając na jego twarzy szok pomieszany z niedowierzaniem i gniewem, którego dowodem były szeroko-otwarte zielone oczy i zaciśnięte pięści. Minąwszy leżące u jego stóp ciało, ustąpił miejsca Potterowi, który już biegł w ich stronę, całą swoją uwagę poświęcając nieprzytomnej Gryfonce.
    – Wyrzucam śmieci z domu – rzucił krótko i hardo, nie przejmując się chęcią mordu czającą się w oczach Pottera. Zaśmiał się ponownie w nieco obsceniczny sposób, jednocześnie unosząc wyzywająco podbródek.
    Widząc jak wielkim przerażeniem chłopak skwitował jego słowa, odszedł nieco dalej, spodziewając się jakiegoś zaklęcia, które Potter pośle ku niemu w nędznej próbie zadośćuczynienia za winy. Wyciągnął swoją różdżkę, mierząc nią w stojącego nieopodal Wybrańca.
    Jak na komendę zauważył zmierzający ku niemu czerwony promień, którego błysk rozjarzył na krótką chwilę ścieżkę, na której stali oraz niewielką część ogrodu, do tej pory pogrążoną w mroku nocy. Dysząc ze złości, odbił zaklęcie, jednocześnie posyłając w stronę Pottera kolejne klatwy. Wyczarowana o ostatniej chwili tarcza uchroniła go od mknących ku niemu zaklęć, co skwitował ledwie zauważalnym grymasem.
    Odbijał zaklęcie po zaklęciu, koncentrując się jedynie na defensywie i niwecząc w ten sposób zapał Pottera. Widział jego determinację, ten szaleńczy błysk w oku, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy obwiniał się za czyjeś cierpienie, a który sprawiał, że na krótką chwilę Potter przestawał myśleć racjonalnie, ogarnięty chęcią zemsty.
    – Możemy okładać się klątwami do rana, jeśli tego właśnie chcesz – zakpił, bezskutecznie siląc się na obojętność. Szybkim ruchem starł krew z rozciętej wargi, po czym uśmiechnął się do niego bezdusznie. – Ale obawiam się, że w przeciwieństwie do nas, ta szlama nie ma tak dużo czasu.
    Spojrzał sugestywnie na leżące nieopodal ciało, podświadomie wiedząc, że Potter uczyni to samo. Widział niepewność w jego oczach i czekał cierpliwie, aż podejmie jedyną słuszną w tej chwili decyzję. W końcu ruszył do przodu, nieustannie celując w arystokratę różdżką. Nie spuścił z niego rozgniewanego, morderczego wzroku nawet wtedy, gdy pochylił się nad sponiewieranym ciałem Hermiony, szepcząc raz po raz zaklęcia, które na niewiele się zdały. Załamany i przerażony skalą obrażeń, położył dłonie na jej ciele, nieudolnie starając się zatamować największy krwotok.
    Nie chciał przyglądać się jego daremnym próbom, tak samo jak nie chciał słyszeć jego żałosnego głosu, powtarzającego raz po raz jej imię, zupełnie jakby zazdrościł, że jemu nigdy nie było dane go wypowiedzieć.
     Swoje odejście skwitował ledwie dosłyszanym westchnieniem, zbyt cichym, by ktokolwiek mógł je usłyszeć. W następnej sekundzie odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku domu, gdzie wciąż rozbrzmiewało echo walki, przyrzekając sobie w duchu, że odnajdzie matkę, której rozpaczliwy głos bezustannie dźwięczał mu w głowie.
   
***

    Stał nieruchomo już od kilku minut, pogrążony w zbyt głębokim zamyśleniu, by śledzić wszystko to, co działo się do okola. Z udręczonym wyrazem twarzy wpatrywał się w siedzących nieopodal rannych, zupełnie jakby kryjącym się w oczach żalem próbował odkupić wszystkie swoje winy i zaniechania, których dopuścił się, wierząc w większe dobro. Nie wiedział ile czasu minęło od ostatniego, wymierzonego w niego zaklęcia. Mimo to, różdżka nadal boleśnie ciążyła mu w dłoniach, niczym w nędznej próbie ukazania mu, jak niewiele zrobił, by temu wszystkiemu zapobiec.
    – Albusie...?
    Cichy, nieco zmęczony głos Minerwy McGonagall, słyszany jakby z oddali, przywrócił go do rzeczywistości. Po chwilowym zmartwieniu, jakie już od dłuższego czasu pogłębiało bruzdy na jego twarzy, nie został nawet ślad, gdy z mimowolnym uśmiechem odwrócił się w stronę stojącej nieopodal kobiety.
    Przyjrzał jej się uważnie, śledząc każdy z niepewnych kroków zza swoich okularów połówek, starając się nie komentować całkiem zdewastowanego koku, z którego wydostały się pojedyncze, siwe pasma włosów. Ona także nosiła na sobie ślady trudu dzisiejszej bitwy. Podarta, nadpalona szata ciągnęła się za nią, co jakiś czas zawadzając o wystające zewsząd gruzy, a ciemna smuga kurzu na twarzy przykuwała wzrok, jednocześnie informując w bolesny sposób o poświęceniu tych wszystkich, którzy tej nocy położyli na szali swoje życie.
    – Widzisz, Minerwo, jak niewiele dzieliło nas od nieuchronnego? – zapytał, wskazując na leżący przed nimi kociołek z pozostałościami eliksiru, którego ciemna, zielona barwa powoli wsiąkała w nienawykłe do wilgoci gruzy.
    Sięgnąwszy po różdżkę, usunął go jednym prostym zaklęciem, zupełnie jakby oczyszczając to miejsce, pragnął jednocześnie oczyścić własne winy.
    – Co z panną Granger? – zapytał chwilę później i o wiele spokojniej, niż sam się po sobie spodziewał. Cisza, która nastała po zadanym pytaniu była na tyle nieprzyjemna, że zdawała się wręcz dręczyć ich sumienia, nieskore do poświęcenia kolejnej osoby w imię większego dobra.
    McGonagall westchnęła głęboko, unosząc na niego swoje rozbite spojrzenie.
    – Nie zdołałam całkowicie jej uleczyć – odpowiedziała po dłuższej chwili, jednocześnie spoglądając gdzieś w dal, na krzątających się pracowników Ministerstwa. – Za długo zwlekaliśmy... Potter i Weasley od razu zabrali ją do Hogwartu, ale nie jestem w stanie stwierdzić, czy Poppy poradzi sobie z jej bliznami... – Jej głos cichł stopniowo, zupełnie jakby wypowiedzenie na głos swoich obaw napawało ją trudnościami, aż w końcu ucichła całkowicie. Zdawała się żałować decyzji, które swego czasu podjęła wraz z dyrektorem Hogwartu, a które mimo iż przyniosły zamierzony skutek, niemal doprowadziły do niepotrzebnej śmierci.
    – To silna dziewczyna...  – odezwał się Dumbledore, unosząc głowę i ze znajomą przenikliwością wpatrując się w zmęczone oczy Minerwy. Posłał jej przy tym pokrzepiający uśmiech, tak jakby wierzył, że tym jednym stwierdzeniem zdoła uspokoić jej zszargałe nerwy.
    – Owszem... – przyznała niechętnie, podchodząc nieco bliżej. – Ale nie powinniśmy kłaść na jej barki tak wielkiej odpowiedzialności! To jeszcze dziecko, a my wystawiliśmy ją na rzeź!
    – Droga Minerwo – przerwał  jej cicho, nie zważając na jej wzburzenie. – Panna Granger zrobiła dużo więcej dobrego, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić.
    Zamilkli na dłuższą chwilę, mimochodem śledząc wzrokiem kilku wychodzących aurorów, którzy zabezpieczywszy całe miejsce, pożegnali się ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy.
    Dopiero ich odejście sprawiło, że przez zakryte do tej pory wejście do dworu przedarło się więcej promieni wschodzącego słońca, ukazując zgliszcza w całej okazałości. Pod zburzoną lewą fasadą dworu nadal unosił się kurz, zakrywając skamieniałe gruzy i osiadając na zdewastowanych ścianach. Siedzący nieopodal młodzieniec nie podniósł głowy, mimo iż był świadomy tego, że jest obserwowany. Nadal pochylał głowę, oszczędzając stojącym wokół ludziom widoku swojej twarzy, na której oprócz zmęczenia malowała się jeszcze świadomość porażki. Jasne kosmyki włosów pokrywała warstwa brudu i śladów czyjejś krwi, a na całej jego szacie próżno doszukać się było jakiegokolwiek czystego miejsca. Zdawał się być pogrążony we własnych myślach; nie reagując na przechodzących obok ludzi i rzucane w jego stronę pogardliwe komentarze. Powoli, niemal apatycznie obracał w palcach własną różdżkę, od czasu do czasu przejeżdżając po jej powierzchni długimi palcami.
    – Co będzie z młodym Malfoyem? – zapytała McGonagall, zapatrując się w siedzącego przy gruzach arystokratę. Jej ton był oschły, stanowczy, tak jakby samym jego brzmieniem pragnęła dać upust nagromadzonym wewnątrz emocjom.
    – Och, chyba zgodzisz się ze mną, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy spłacił swój dług wobec Ministerstwa, prawda? – rzucił z nieuzasadnioną lekkością Dumbledore, najwyraźniej mając za nic jej rozszerzone ze zdziwienia oczy i drgające nozdrza. – Nie widzę więc przeciwwskazań, by on i Narcyza dostali drugą szansę.
    – Nie wierzę... – odparła, patrząc na swojego rozmówcę z niekrytym przerażeniem. – Zamierzasz puścić chłopaka wolno, pomimo tego, co dzisiaj zrobił?!
    Jej ton brzmiał jak wyrzut, bądź oskarżenie, a chociaż wypowiedziała te słowa zbyt głośno, by ktokolwiek potrafił je zlekceważyć, zdawała się tym faktem w ogóle nie przejmować.
    – Oczywiście, że nie, Minerwo – odpowiedział Dumbledore, kierując w jej stronę uspokajający uśmiech. – Zamierzam to uczynić, właśnie przez to, co dzisiaj zrobił.
    – Może jeszcze zaproponuj mu, by w nagrodę wrócił do Hogwartu! – rzuciła ironicznie, złudnie sądząc, że Dumbledore potraktuję tę propozycję jak zwykły, kuriozalny żart.
    – A znasz dla niego lepsze miejsce? – zapytał, kierując w jej stronę kolejny pokrzepiający uśmiech.
    Nie doczekawszy się od oniemiałej kobiety żadnej odpowiedzi, ruszył w kierunku blondyna, by przekazać mu radosną nowinę.

***
   
    Z ledwie dostrzegalnym grymasem niezadowolenia dotknął jasnoniebieskiego, wyblakłego materiału pościeli, który niezmiennie od kilkunastu lat pokrywał każde, z usytuowanych tu łóżek. Przysiadłszy na skraju jednego z nich, nie wyróżniającego się zupełnie niczym z grona pozostałych i skrzypiącego pod jego ciężarem w sposób, który postawił pod znakiem zapytania zatajenie w tajemnicy jego dzisiejszej wizyty; podniósł nieznacznie głowę, kierując wzrok na stojące nieopodal bliźniaczo podobne, szpitalne łóżko.
    Leżąca na nim dziewczyna zdawała się nie mieć pojęcia o jego obecności. Nadal nie odzyskała zdrowego kolorytu, racząc go przeraźliwie bladą skórą, o  szarawym odcieniu, niczym w daremnej próbie zademonstrowania mu swojej własnej krzywdy, którą wyrządził jej kilka dni wcześniej. Nie mógł znieść jej widoku; sinych ust, zaciśniętych w wyrazie najwyższego cierpienia, które nie zniknęło mimo upływu czasu i troskliwej opieki pani Pomfrey; nieruchomego ciała, którego znaczna część, owinięta w sterylne, szpitalne bandaże, wydawała się być  wystarczającym dowodem jego winy.
    Wsłuchany w równomierny, chrapliwy oddech, zacisnął mocniej dłonie, nieświadomie mnąc jeszcze bardziej uchwyconą pościel. Nie spodziewał się tego, że widok jej ciała, tak kruchego i pokaleczonego, wywrze na nim tak wielkie wrażenie. Pamiętne słowa matki odbijały się głośnym echem w jego głowie, sprawiając, że mimo otaczającego go mroku, wiedział, że pierwszy raz w życiu postąpił słusznie. Nie był w stanie spojrzeć na nią kolejny raz. Nie odważył się, by podejść, i choć na chwilę dotknąć jej dłoni - tego niewielkiego fragmentu bladej skóry, który nie skrywały bandaże. I choć doskonale wiedział, że jest to prawdopodobnie ostatni moment, w którym przebywa tak blisko niej, nie potrafił się przemóc, by zrobić choć tak prosty gest.
    Nie planował niczego powiedzieć. Wątpił zresztą, czy Gryfonka byłaby w stanie go wysłuchać. Zebrawszy w sobie ostatnie pokłady rozsądku, wstał, nie przejmując się pozostawionym na łóżku nieładzie. Robiąc zaledwie kilka kroków w kierunku drzwi oddzielających skrzydło szpitalne od reszty zamku, po raz pierwszy w życiu się zawahał...  Zaśmiał się bez krzty wesołości, gdy zrozumiał, jak ciężko było mu opuścić to miejsce. Wiedział bowiem, że opuszczenie Gryfonki tej nocy będzie równoznaczne z zapomnieniem o wszystkim, przed czym do tej pory tak uparcie się buntował.
     Z nieznanym ciężarem, dziwnie podobnym do pękniętego z żalu serca, odwrócił się w kierunku drzwi. Zatrzymał się jedynie na chwilę, z ręką na klamce, tylko po to, by przyodziać twarz z dawno zapomnianą maskę wzgardy i wyższości, której, jak przypuszczał, nie dane mu będzie kiedykolwiek się pozbyć.
    W następnej chwili, opuścił skrzydło szpitalne i jedyną osobę, dla której był gotowy się zmienić.
(...)
    Cichy trzask zamykanych drzwi wybudził ją ze snu, w którym trwała nieprzerwanie już od kilku ostatnich dni. Uniosła ociężałe powieki, czując na twarzy pierwsze promienie wschodzącego słońca. Rozpoznawała to miejsce. Szereg szpitalnych łóżek, oddzielonych od siebie wątłymi parawanami, ubogą w dodatki przestrzeń i znajomą, nieprzerwaną siłę magii, przenikającą przez każdą ścianę. Usta same, jakby w wyczuwalnym impulsie wygięły się w najpiękniejszym uśmiechu, na myśl o tym, że znowu była w domu...
    W pierwszym momencie czuła niewiarygodną ulgę, jaka ogarnęła ją całą, ukrywając wszystkie inne odczucia. I choć powrót bolesnych wspomnień trwał o wiele krócej, niż by tego pragnęła, delektowała się każdą, ofiarowaną chwilą uroczej błogości, jednocześnie wiedząc, że okupiła ją niewyobrażalnym cierpieniem.
     Z nieznaną sobie ostrożnością skierowała wzrok na własne, obolałe ciało, nie do końca zakryte zużytą pościelą. Zduszony jęk był jedynym świadectwem przerażenia, jakie zrodziło się w niej, na widok poszarzałych bandaży, szpecących niemal każdą część jej ciała, spod których gdzieniegdzie sączyła się jeszcze krew. Oczy zapiekły niemiłosiernie pod wpływem powstrzymywanych z uporem łez, a zęby zgrzytnęły ze zgrozą, w daremnej próbie zaciśnięcia szczęki. I choć nie była w stanie znieść tego widoku, nie potrafiła odwrócić wzroku, zupełnie jakby poznaczone krwią bandaże przyciągały ją jakąś nieznaną siłą, jakiej nie potrafiła przezwyciężyć.
    Musiała minąć dłuższa chwila, nim w końcu udało jej się przymknąć powieki. Głowa sama na powrót opadła na poduszkę, szukając znajomej miękkości. Ponownie poczuła senność, zupełnie jakby jej ciało nadal potrzebowało odpoczynku, mimo iż wegetowała od dłuższego czasu.
    W ostatnim odruchu świadomości zwróciła głowę w kierunku sąsiedniego łóżka, na którym królowała zwinięta, niedbale poskręcana pościel, będąca świadectwem obecności kogoś, kto najwyraźniej czuwał przy niej przez kilka ostatnich godzin.
    Z rozczulającą myślą o tym, że najprawdopodobniej Harry i Ron nie odstępują jej na krok, przychodząc nawet w nocy, przymknęła powieki, by ponownie zasnąć.

***
   
    – Gdybyś tylko widziała minę Lucjusza Malfoya, gdy po wszystkim wyprowadzali go w kajdanach... – powtórzył po raz kolejny Ron, za nic mając jej otępienie i niechęć do jakichkolwiek rozmów.
    Stał pośrodku Skrzydła Szpitalnego z miną sugerującą, jak bardzo dumny był ze swej roli w wydarzeniach, które rozegrały się w Malfoy Manor, jednocześnie zaciskając palce na swojej różdżce i nieświadomie raz po raz posyłając w jej stronę iskry.
    Dobrze było móc słuchać jego beztroskiej paplaniny, stanowiącej skuteczne zapełnienie niezręcznej ciszy, jaka zagościła między nimi, gdy po raz pierwszy zobaczyli jej rany. To przerażające współczucie, malujące się wtedy na ich twarzach było jedynie bolesnym potwierdzeniem własnych obaw, które do tej pory z takim uporem ignorowała.
    – Wyobrażam sobie, że była godna rozpamiętywania – wtrąciła słabym głosem, gdy przerwał na chwilę, by zaczerpnąć tchu.
    Leżała bez ruchu, by ograniczyć ucisk w klatce piersiowej i niedoleczone jeszcze rany, jednocześnie walcząc z cisnącym się na usta uśmiechem. Dobrze było przebywać w ich towarzystwie - tak bezpiecznie i błogo, jak w czasach, gdy ich jedynym problemem były zaległe wypracowania na Historię Magii i źle uwarzony eliksir u Snape'a.
    Wokół jej łóżka leżała sterta opakowań po czekoladowych żabach, które dostawała regularnie odkąd tylko się wybudziła. Sięgnęła po jedną z nich, za nic mając zaciśnięte wargi Harry'ego, który o kilka sekund za długo wpatrywał się w jej zakrytą opatrunkiem rękę, by mogła uznać to za zwykły przypadek. Posłała mu kolejny, nieco wymuszony uśmiech, nieskora do wyrzucenia z siebie tych wszystkich negatywnych emocji i żali, które nagromadziły się w niej przez tak długi czas. Rozwinęła papierek, starając się omijać wzrokiem część bandażu, który wyłonił się spod za dużej piżamy.
    Nie była w stanie patrzeć na swoje ciało. Odwracała wzrok za każdym razem, gdy Pani Pomfrey z czułym uśmiechem, pod którym nieomylnie kryło się współczucie, przychodziła do niej i jak co dzień informowała, że to pora na zmianę opatrunków.  Uśmiechała się sztucznie i zaczynała jakiś błahy, zupełnie neutralny temat, gdy ktokolwiek odważył się poruszyć przy niej ten temat, zupełnie jakby unikanie rozmowy o tym, znaczyło, że pozbyła się wszelkiego problemu. Wstydziła się, gdy ktoś zerkał na jej rany, z przejęciem opowiadając o skutkach czarno-magicznych klątw i bliznach, które nigdy nie miały do końca zniknąć. 
     – Dałbyś już spokój, Ron – mruknęła siedząca przy niej Ginny, cała czerwona i zapłakana. Od czasu, gdy odwiedzili ją po raz pierwszy, nie odstępowała jej na krok, zupełnie jakby obwiniała się o to, co się stało. Mogłaby śmiało konkurować w tym względzie z Harry'm, gdyby nie fakt, że on przynajmniej wolał milczeć, niż godzinami zamęczać ją swoimi wyrzutami sumienia. 
    – No co?  – obruszył się chłopak, wpychając sobie do ust kolejną, czekoladową żabę. – Hermiona chyba ma prawo wiedzieć, co się wtedy stało!
    – Owszem, ale jeśli jeszcze raz jej wszystko powtórzysz, to nauczy się tego na pamięć! – warknęła rozeźlona Ginny, posyłając w kierunku brata mordercze spojrzenie.
    Wbrew pozorom, jakie stwarzała ta sielankowa atmosfera, niewypowiedziane pretensje i żale nadal ściskały ją za serce, nie pozwalając jej należycie cieszyć się z powrotu do przyjaciół.Wszystko to spowodowało, że pokusiła się o kilka słów:
    – Dlaczego do mnie nie pisaliście?
    Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że swoją myśl wypowiedziała na głos, w dodatku wkładając w nią tak wiele zawodu i rozgoryczenia, które na moment zawstydziło ją samą. Nie mając odwagi spojrzeć w oczy któremukolwiek ze swoich przyjaciół, skupiła się na rękawie przydługiej piżamy, której krój Pani Pomfrey określiła, jako "niezwykle tradycyjny".
    – Dumbledore nam zakazał – odezwał się w końcu Harry, używając doskonale jej znanego, skruszonego głosu. – Mówił, że i tak masz sporo na głowie, a nasze listy jedynie by cię rozpraszały.
    – Byłam odcięta od jakichkolwiek informacji... – mruknęła, świadoma tego, jak dziecinnie brzmiały jej oskarżenia. – Nawet nie wiedziałam, że zamierzacie wrócić do Hogwartu. Nie mogłam uwierzyć, gdy przeczytałam o tym w Proroku...
    Jak na komendę, wszystko troje pokiwało gorliwie głowami, nieświadomie ciesząc się ze zmiany tematu.
    – Z początku nie chcieliśmy wracać – wyjaśnił po dłuższej chwili Ron. – W końcu po co nam Owutemy, skoro tak gładko zdaliśmy Sumy, no nie? Ale Dumbledore się uparł...
    Nie mogła powstrzymać się od wywrócenia oczami, gdy usłyszała pierwszą część jego wypowiedzi. Dopiero, gdy uświadomiła sobie jaką rolę w tym wszystkim odegrał dyrektor Hogwartu, zmarszczyła gniewnie brwi, nie do końca wiedząc, jak ma na to wszystko zareagować.
    – Nie uważacie, że to trochę dziwne? – Spytała w końcu, wdzięczna za to, że ma kogoś z kim możne przeanalizować dogłębnie temat. – No wiecie, Dumbledore nigdy nikogo nie zmuszał do powrotu... W końcu jesteśmy już pełnoletni, decyzja należy do nas.
    – Może trochę... – przyznał stłumionym głosem Harry. Poprawił zsuwające się z nosa okulary, po czym już z dużo większym humorem, zapytał: – Wiesz już kiedy cię stąd wypuszczają?
    – Pani Pomfrey jest nieugięta – mruknęła, nagle się zasępiając. – Stwierdziła, że nie wyjdę stąd dopóki wszystkie rany się nie zagoją...
    – Więc lepiej jej posłuchaj – zakomenderowała Ginny, zaciskając usta w cienką linię. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że mimo wszystko zdążyliśmy na czas...
    Hermiona poruszyła się niezdarnie, kątem oka zauważając ich zmarszczone brwi i wiedząc, że tak samo jak ona, oni także nie są skorzy do mówienia o tym, jak blisko była od śmierci. Zamiast dalej drążyć niewygodne tematy, zagadnęła:
    – Co się stało z Bellatriks? W Proroku nic o niej nie wspomnieli...
Ku jej zaskoczeniu, ciszę przerwało donośne, nieco pogardliwe parsknięcie Rona, który na widok jej zdezorientowanej miny, natychmiast pośpieszył z wyjaśnieniem.
    – Bo nic o niej nie napiszą. Tata mówił, że Ministerstwo nie chce wzbudzać popłochu wśród ludzi... Wyobraź sobie co by się działo, gdyby wszyscy dowiedzieli się o tym, że choć na chwilę wróciła do świata żywych... brr...
Zatrząsł się w udawanych konwulsjach, zmuszając ją do nikłego uśmiechu.
    – Dobrze, że był z nami Hagrid – kontynuował Harry, odchylając się leniwie na krześle. – Gdyby nie jego różowa parasolka, żadne z nas nie byłoby w stanie jej pokonać.
    – Ta... całe szczęście, że to ich zaklęcie nie obejmowało półolbrzymów – dodał gorliwie Ron, obracając w rękach paczkę dyniowych ciasteczek, które Hermiona dostała z Nory. Po krótkim wahaniu otworzył ją z impetem, po czym wyciągnął ze środka kilka wypieków.
    – Taak, całe szczęście – dodała cicho, wpatrując się majaczące za oknem jezioro.
     Westchnęła cicho czując w głębi duszy narastającą frustrację. Tak naprawdę miała ochotę poruszyć jeszcze jeden temat. Wiedziała jednak, że nie powinna pytać o niego. Najlepszym rozwiązaniem, na jakie mogła sobie pozwolić, było wymazanie z pamięci tych wszystkich tygodni, które spędziła w jego towarzystwie i udawanie, że nic takiego nie miało miejsca.
    Jednak wbrew przypuszczeniom, niemal podświadomie podnosiła głowę za każdym razem, gdy ktoś nieroztropnie nawiązywał do ostatnich wydarzeń, czekając cierpliwie, aż w końcu padnie jego nazwisko, a jej będzie dane dowiedzieć się czegoś więcej.
    Jak dotąd miało to miejsce tylko raz.
    Siedząc pewnego popołudnia nad zaległymi notatkami, które przynieśli jej Harry i Ron, wsłuchiwała się w ich pozornie nic nie wnoszącą rozmowę, jedynie od czasu do czasu unosząc głowę znad zabazgranego przez Harry'ego pergaminu. Rozmawiali o ostatnim artykule, jaki pojawił się w Proroku Codziennym na krótko po ostatnim procesie w Wizengamocie, który skazywał osądzonego śmierciożercę na kilkanaście lat w Azkabanie. Pogrążeni we wzajemnej dyskusji, nieopatrznie nawiązali do czegoś, o czym najwyraźniej wcześniej nie odważyli się jej powiedzieć.
    – Nie rozumiem dlaczego Dumbledore się za nim wstawił... – burknął rozgniewany Ron, celując w Harry'ego oskarżycielsko palcem. – Powinien gnić w Azkabanie, a nie pałętać się po szkole...
    – Malfoy jest w szkole?! – zapytała ostrzej, niż przypuszczała.
    Zapanowała między nimi chwila napiętej, niezręcznej ciszy, w czasie której wpatrywali się w siebie z niedowierzaniem i zdziwieniem. Pod naporem jej spojrzenia, obaj spuścili głowy, zupełnie jakby czuli się winni, że nie powiedzieli jej o tym facie wcześniej.
    – Tak – odezwał się po dłuższej chwili Harry. – Podobno Dumbledore się uparł i to on przekonał Kingsleya do zmiany decyzji.
    Przymknęła na chwilę powieki, próbując pozbyć się narastającego gniewu. Momentalnie jej serce zamarło, gdy zdała sobie sprawę, że od chłopaka, nie mającego w sobie ani krzty dobroci i współczucia, dzieli ją zaledwie kilka pieter. Nie potrafiła mu wybaczyć, nie była też pewna, czy będzie miała odwagę spojrzeć mu w oczy, po tym czego się dopuścił. Poczuła narastający ból głowy i delikatny, ale stanowczy dotyk na swojej dłoni. Gdy otworzyła oczy, ujrzała nad sobą zatroskaną twarz Harry'ego.
    – To jego decyzja, Hermiono. Musisz nauczyć się z tym żyć.

***

Wrócili...
     Znów byli w Hogwarcie, bezpieczni i spokojni; przemierzali jego korytarze jak co roku, ginąc w morzu czarnych szat innych uczniów. Otoczeni wszechobecną magią, czerpali z niej ile się dało, niczym w nędznej próbie zapełnienia tych wszystkich miesięcy, w czasie których musieli się bez niej obejść. Każdego dnia przemierzali te same korytarze, które pamiętali ze swej młodości, mijając po drodze te same twarze, które zwykli widywać w poprzednich latach.
    Przyjemnie było móc siąść przy stole, który każdego dnia uginał się od potraw, kłaść się spać w przekonaniu, że przyjdzie im przespać tę noc bez obaw o własne życie i nie czuć codziennie tej dotkliwej pustki i tęsknoty, z którymi zmagali się w ciągu kilku ostatnich tygodni.
    A jednak nadal coś było nie tak...
    On wrócił do swojego dormitorium, witany pokrzepiającymi uściskami i pozorną ciszą, pełną uznania i trwogi. Tylko co nieliczni wiedzieli jak wiele musiał poświęcić tamtej nocy, chcąc przywrócić niegdysiejszy porządek magicznego świata. Nikt nie kwestionował jego zasług, przerzucając ciężar odpowiedzialności za niepowodzenie na Zakon Feniksa. Ci, których bliscy stali wtedy w kręgu, ramię w ramię z innymi śmierciożecami, rozpowszechniali informacje z pierwszej ręki, nie przejmując się jego grymasami niezadowolenia i wiecznie zmarszczonymi brwiami, którymi częstował ich za każdym razem, gdy pogłoska o jego roli w całej tej sprawie na nowo rozgorzała wśród uczniów Slytherinu.
    I nikogo nie obchodziło to, że wychodził z salonu wspólnego, gdy tylko któryś nieroztropny uczeń postanowił po raz kolejny świętować jego odwagę, wychwalając zasługi i snuć przypuszczenia, że przecież nic takiego się nie stało; że znajdą jeszcze sposób, by przywrócić Czarnego Pana do życia. Nikt nie przejmował się jego odmowami, gdy z nieznośnym uporem proponowali mu kolejne butelki kremowego piwa, chcąc wciągnąć go przy tym w dyskusję. Żadne z nich nie zdawało się widzieć, jak ciężko jest mu słuchać tych wszystkich wysnutych opowiastek o tym, jak bardzo wtedy krzyczała, gdy dosięgała ją pierwsza fala zaklęcia...
    Im bardziej zaczynali go osaczać, tym częściej szukał samotności. Najczęściej przesiadywał w jednym z opustoszałych korytarzy, który choć wychodził na południe, nie nagrzewał się od ostatnich promieni wakacyjnego słońca. Zapatrywał się w majaczące nieopodal jezioro, co jakiś czas obserwując pojawiającą się na jego powierzchni wielką ośmiornicę, zupełnie jakby było to jego ulubione zajęcie.
    Słyszał, że spędziła w Skrzydle Szpitalnym ponad dwa tygodnie, a choć pod uporem Dumbledore'a, Pani Pomfrey zgodziła się ją wreszcie wypuścić, szczerze wątpił, czy ślady jakie zostawił na jej ciele ostatecznie się wygoiły. Wkrótce potem wróciła na zajęcia, jak gdyby nic obok Pottera i Weasleya, zawzięcie robiąc notatki i czytając opasłe tomiszcza, podczas gdy w rzeczywistości wzdrygała się za każdym razem, gdy przechodził zbyt blisko niej.
    I żadne z nich nie przypuszczało, że ten dziwny, nieustający ucisk w sercu nie miał nic wspólnego z powrotem do codzienności, której niegdyś z taką tęsknotą wyczekiwali.
   
***

    Nawet jeśli dociekliwość innych uczniów miała swoją niepisaną granicę, oszczędzając jej wysłuchiwania setek wersji wydarzeń, które to zmusiły ją do powrotu do Hogawrtu z niejakim opóźnieniem, o tyle nic nie mogła poradzić na szereg wymownych spojrzeń i wręcz komicznego kończenia dyskusji dokładnie z chwilą, w której pojawiała się w jakimś pomieszczeniu. Nadmierna uprzejmość uczniów nie irytowała jej do tego stopnia, by bez wyrzutów sumienia mogła zrugać ich za coś, na co nie mieli wpływu, jednak zgryźliwe pytania i szerzące się domysły, kazały jej sądzić, iż to właśnie ona jest niezmiennym tematem do plotek odkąd tylko przekroczyła progi Hogwartu, a raczej od kiedy wniesiono tu jej pokaleczone ciało.
    Wolała nie myśleć o wydarzeniach, jakie rozegrały się w domu Malfoya. Tak było jej po prostu łatwiej. Im mniej rozpamiętywała te pogardliwe, pełne nienawiści spojrzenie szarych oczu, tym łatwiej było jej udawać, że nic między nimi nie miało nigdy miejsca. Szłoby jej dużo łatwiej, gdyby cała szkolna społeczność nie przypominała jej o tym, co stało się w jego dworze co najmniej kilkanaście razy dziennie.
    O ile inni uczniowie ograniczyli swoją zgryźliwość do szeroko pojętego zainteresowania jej osobą, o tyle znalazł się ktoś, kto stał się męską wersją Rity Skeeter, kierując się założeniem, że drażnienie swojej ofiary prędzej zmusi ją do gadania, niż najbardziej wyrafinowane aluzje. Ernie MacMillan, Puchon, z którym niegdyś wiązało ją jedynie zamiłowanie do nauki i nadmierna gorliwość w sprawie szkolnych przepisów, powoli zaczynał awansować na najbardziej męczącego ucznia Hufflepuffu, który najwyraźniej za punkt honoru uznał wyciągnięcie z niej przebiegu jej ówczesnej eskapady.
    Jeśli nie próbował dopaść jej na którymś ze szkolnych korytarzy, dosiadał się do niej na lekcjach, jawnie ignorując wściekłą minę Nevilla, który to z braku swego miejsca, musiał zadowalać się towarzystwem Susan Bones, niegdysiejszej partnerki Erniego. Ten z kolei, z miną miło połechtanej Sklątki Tylnowybuchowej, nie omieszkał komentować swego zwycięstwa, nawet w tak błahej rzeczy, jaką było pozbawienie Nevilla jej towarzystwa.
    – Powiedz mi, Hermiono – zagadywał, nieczuły na jej zaciśnięte pięści. – Jak to jest współpracować z kimś takim jak Longbottom? To spore uniedogodnienie, zważywszy na fakt, że do tej pory gustowałaś w lepszych... partnerach. – dodawał konspiracyjnym szeptem, nieudolnie kryjąc własne zaciekawienie.
    Rozpraszał ją do tego stopnia, że nie mogła skupić się na treściach, które były jej znane od dawna, swoją aktywność na zajęciach ograniczając do minimum, co było dla niej i dla reszty klasy sporym zaskoczeniem.
    Co więcej miała nieodparte wrażenie, że za każdym razem, gdy Ernie dosiadał się do niej na lekcjach, bądź zaczepiał w drodze do Wielkiej Sali, ktoś inny nieustannie ją obserwował. Kilkukrotnie odwracała się z myślą, że być może teraz uda jej się złapać go na gorącym uczynku, ale nie osiągnęła niczego innego poza wścibskim komentarzem Erniego "czyżbyś miała adoratora, droga Hermiono?", co z kolei doprowadzało ją do szewskiej pasji.
    Po kilku dniach tych wzajemnych utarczek, w czasie których swoją interwencją popisali się zarówno Harry (drogą dyplomatyczną), jak i Ron (groźbą), doszła do wniosku, że jest skazana wyłącznie na siebie.
    Niecały tydzień po tym, jak opuściła Skrzydło Szpitalne z trudem opanowała gniew, starając się skupić na częściowej transmutacji, jaką zaczęli przerabiać z McGonagall. Walcząc z nabożną chęcią użycia po raz pierwszy w życiu Niewybaczalnego zaklęcia na jakże zasłużoną głowę Erniego, z zaciśniętymi szczękami słuchała jego dywagacji na temat jej wyimaginowanych pragnień, które nieopatrznie formułuję w zaklęcia. Mieli zamienić kolor oczu swojego partnera na czarny, co było dla niej zadaniem nie tyle błahym, co wręcz kuriozalnym, jako że ten temat opanowała już kilka miesięcy temu. Celując różdżką w twarz MacMillana, modliła się o spokój, jednocześnie ignorując jego natrętny bełkot.
    – Chodzą słuchy, że wasza kooperacja z Malfoyem sięgała znacznie dalej, niż życzyłby sobie tego Dumbledore – mruknął, nie starając się nawet ściszyć głosu. Co jakiś czas zerkał kontrolnie na koniec sali, gdzie w ostatniej ławce siedział arystokrata. – Pewnie brakuje ci teraz jego towarzystwa, prawa?
    Ilekroć modliła się o nowe pokłady cierpliwości, wystarczył zaledwie jeden komentarz Erniego, aby wspomnienia, o których wolała nie mówić, wróciły do niej ze zdwojoną siłą. Nie myśląc nad tym, co robi i chcąc jedynie skończyć z nim rozmowę, machnęła różdżką, wypowiadając jednocześnie inkantacje zaklęcia.
    Niemal sapnęła z przerażenia, gdy zamiast czarnych niczym węgle oczu, zobaczyła inne, niezwykle znajome, srebrne tęczówki, które mogły należeć jedynie do jednej osoby. Wpatrywała się w nie zbyt długo, by nie dotarło to do do Minerwy McGonagall, która pojawiła się za jej plecami kilka sekund później, zapewne oczekując spektakularnych wyników. Mrucząc pod nosem "Nic się nie stało, każdemu się zdarza", nakreśliła obok jej nazwiska wielkie "Z", co było równoznaczne z najgorszą oceną, jaką Hermiona kiedykolwiek otrzymała.
    Była to najbardziej zawstydzająca chwila, jaką przyszło jej przeżywać w obecności całej klasy, a choć koniec zajęć uratował ją od przykrości wysłuchiwania tych wszystkich kiepskich żartów Erniego, jeszcze długo po tym nie potrafiła opuścić dormitorium, nie czując na policzkach zdradzieckich rumieńców.
    Następnego dnia długo szykowała się do wyjścia, gotowa na kolejne, szydercze komentarze MacMillana, na które tym razem obiecała sobie znaleźć jakąś ripostę. Wchodząc na pierwszą tego dnia lekcję - eliksiry z profesorem Slughornem, niemal od razu wyłowiła wzrokiem Erniego, który ku jej zdziwieniu wcale nie okupował jej ławki, jak miało to miejsce do tej pory. Siedział na swoim dawnym miejscu, zapatrzony w okno i nie przeniósł na nią wzroku, dopóki nie podeszła bliżej. Szybko odwrócił głowę, a choć nie odważyła się patrzeć na niego z taką intensywnością, bez problemu zauważyła ogromnego sińca, zdobiącego całe jego lewe oko.
    Mimo iż przez kilka kolejnych dni próbowała dowiedzieć się kto i dlaczego sprezentował Erniemu tak wielki prezent, nikt z całej klasy nie dysponował wymaganymi informacjami. Natomiast sam Ernie prezentował się z nową ozdobą znacznie skromniej niż przedtem, a jego dwuznaczne docinki skończyły się szybciej, niż cała sprawa zdołała ucichnąć.
    I choć dosłownie zżerała ją ciekawość, kto też mógł tak dosadnie stanąć w jej obronie, podświadomość podpowiadała jej, że prawda nie przypadłaby jej do gustu.

***
    
       Widziała go wiele razy. Przeważnie podczas posiłków w Wielkiej Sali, gdzie - jak przypuszczała - nie mógł jej unikać. Za każdym razem siedział wyprostowany,  z dumnie uniesioną głową i lekko nieobecnym wzrokiem. Czasami rozmawiał z Zabinim, czasami jedynie śledził znudzonym wzrokiem resztę uczniów. Z nikim nie wdawał się w dłuższą dyskusję, nie śmiał się z niczyich żartów, zupełnie jakby nie pasował do otaczającego go, infantylnego towarzystwa.
    Na zajęciach wyglądał na znudzonego. Apatycznym wzrokiem śledził tekst leżącego na ławce podręcznika, nawet nie udając, że przekręca strony. Miała wrażenie, że myślami był zupełnie gdzie indziej, zapewne przy matce, która - jak słyszała - nadal pozostała w zniszczonym dworze.
    I nigdy na nią nie spojrzał. Nie zrobił tego ani razu. Zachowywał się, jakby w ogóle nie istniała, albo co gorsza, nie była godna, by choć obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Za każdym razem bolało ją coraz bardziej, aż po kolejnym tygodniu, gdy wreszcie zaczynała czuć się w Hogwarcie, jak w domu, przestała się łudzić, że kiedykolwiek się to zmieni.
(...)
    Trudno jej było zaakceptować fakt, że po raz kolejny ją zignorował. Korytarz prowadzący z sali Eliksirów, niegdyś jedynego przedmiotu jaki dzieliła ze Ślizgonami, okazał się zbyt wąski, by mogła przejść obok, nie czując śladu jego perfum, których delikatna woń nadal unosiła się w powietrzu, pomimo tego, że Malfoya już dawno na nim nie było. Minął ją szybkim krokiem, choć w jego zachowaniu trudno było się doszukać niepewności czy zakłopotania; raczej dawną pogardę i poczucie wyższości, które odebrało jej resztki ostatniej nadziei, jaką z takim uporem pielęgnowała przez ostatni tydzień w Skrzydle Szpitalnym.
     Nie szukała go uparcie wzrokiem. Potrafiła z całą stanowczością wmówić sobie, że to wszystko przez jego włosy, wyróżniające się na tle pozostałych, nieświadomie przyciągające jej spojrzenie, niczym jarzące się światło pośrodku ciemnego, szarego pustkowia, a ona zwabiona ich blaskiem, ślepo za nim podąża aż do chwili, w której rozsądek ponownie wziął górę.
    Tym razem jednak zbyt długo stała wśród rozbieganych uczniów, by ktokolwiek mógł to uznać za przypadek, tym bardziej Harry i Ron, którzy dopiero po jakimś czasie wyczuli jej nieobecność. Pogrążeni w rozmowie, odczuli jej brak  dopiero tuż przy obszernych schodach prowadzących do Wielkiej Sali. Zatrzymawszy się u ich podnóża, odwrócili się z niezrozumieniem i zaskoczeniem wymalowanym na twarzach, jednocześnie szukając wzrokiem powodu jej opóźnienia.
    Czując się wyjątkowo niezręcznie pod ich ponaglającym spojrzeniem, pozwoliła sobie na krótką chwilę przymknąć oczy, byle tylko po raz ostatni poczuć jego perfumy. Biorąc głęboki oddech, wróciła wspomnieniami do Grafton, gdzie czuła go bliżej niż kiedykolwiek wcześniej; gdzie był roztargany i zaczerwieniony, ze szczerym uśmiechem, posłanym tylko do niej. Momentalnie kąciki jej ust uniosły się w nikłym, rozczulającym uśmiechu, który jednak zgasł tak szybko, jak tylko się pojawił. Wystarczyło bowiem, by spojrzała w dół, na jeden z rękawów szaty, który zaczepiony o pasek obszernej torby, podwinął się, ukazując fragment  opatrunku, który tak uparcie skrywała przed światem.  Zacisnęła zęby, zmuszając się do uporządkowania chaotycznych myśli i uczuć. Patrząc z dziwnym smutkiem i stłumionym żalem w kierunku, w którym odszedł, ruszyła do przodu, ku czekającym na nią chłopcom. 
(...)
    – Idź, Hermiono – usłyszała cichy szept i natychmiast oprzytomniała. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytania jak długo wpatrywała się w stół Slytherinu ani po co w ogóle to robiła. Przyłapana na gorącym uczynku, wreszcie zdała sobie sprawę, jak mogło to wyglądać z boku, a chociaż starała się to robić ukradkiem, wiedziała, że przynajmniej jedna osoba poznała jej sekret.
     Z lekkim wahaniem spojrzała w bok, natrafiając na znajome, zielone oczy, które wpatrywały się w nią z mieszaniną czułości i determinacji, zupełnie jakby zdawały się odzwierciedlać myśli siedzącego obok niej Harry'ego.
    – Niby gdzie? – zapytała nonszalancko, choć szybsze bicie serca i drżące dłonie były niezaprzeczalnym dowodem na to, że doskonale zrozumiała aluzję przyjaciela.
    – Do Malfoya.
    Spojrzała wystraszona na siedzącego po jej drugiej stronie Rona, chcąc upewnić się, że nie usłyszał niczego nieodpowiedniego, ale rudzielec wydawał się tak pochłonięty nakładaniem na talerz ciasta dyniowego, iż zdawać by się mogło, że nic innego nie jest w stanie przykuć jego uwagi.
    Natychmiast odwróciła wzrok, starając się przesłonić włosami twarz, co chyba nie do końca jej się udało, zważywszy na fakt, że Harry przysunął się jeszcze bardziej, jednocześnie chwytając ją za dłoń i ściskając w znajomy sposób. Z cichym, żałosnym westchnieniem, dającym wyraz jej niezdecydowania, odwróciła głowę, ponownie spoglądając na siedzącego obok przyjaciela.
    Ku jej zdziwieniu nie wyglądał na zagniewanego. Wręcz przeciwnie, wydawał się być spokojny i opanowany, z tym swoim pokrzepiającym, pełnym czułości uśmiechem, którym częstował ją od lat. I może właśnie jego wyraz twarzy zmusił ją do cichego, żałosnego westchnienia i delikatnego, ledwie dostrzegalnego skinienia głową.
    – Nic nie rozumiesz, Harry... – burknęła ledwie słyszalnym, obrażonym tonem, który sprawił, że siedzący obok niej chłopak mimowolnie się uśmiechnął. Poprawił ciągle zsuwające się z nosa okulary, jakby chciał zyskać na czasie, po czym rozejrzał się po całej sali, mimochodem zatrzymując wzrok na siedzącym w oddali arystokracie.
    – Masz rację – przyznał po dłuższej chwili. – Nie wiem co między wami zaszło... Ale... Ale myślę, że lepiej chociaż raz ze sobą porozmawiać, niż wiecznie się unikać. Sam wiem, że niezałatwione sprawy najbardziej męczą.
    Wstrzymała oddech, zdając sobie sprawę, jak wiele prawdy kryło w sobie to stwierdzenie. I jak bardzo dojrzały stał się jej przyjaciel, nieświadomie czerpiąc z wiedzy i mądrości, którą ofiarowało mu życie; jednocześnie zachowując urok tego nieśmiałego, prostolinijnego chłopca w za dużych ubraniach, którego poznała przed kilkoma laty.
Popatrzyła w jego zielone oczy, nieświadomie uśmiechając się szczerze po raz pierwszy od czasu, kiedy wróciła do Hogwartu.
    – Idź, Hermiono – powtórzył z nieznaną czułością w głosie, jednocześnie sugestywnie ją popychając. Odetchnąwszy głęboko, podniosła się z miejsca, śledzona kilkoma zaciekawionymi spojrzeniami innych uczniów. Nie patrząc w stronę stołu Slytherinu, ruszyła do przodu, wiedząc, że Wielka Sala nie jest najlepszym miejscem na tego typu rozmowy. Nie zwalniała nawet wtedy, gdy za sobą usłyszała zaciekawiony, wręcz podejrzliwy głos Rona:
     – A ją gdzie znowu nosi?!
    Przyśpieszyła, nie chcąc, by ją zatrzymał, co wzbudziłoby jeszcze większe poruszenie wśród uczniów, niż dotychczas. Pochyliła z lekka głowę, starając się stworzyć kurtynę z włosów, usilnie markując przy tym uśmiech, gdy wśród gwaru innych rozmów zdołała dosłyszeć uspokajający, melancholijny wręcz głos Harry'ego:
    – Do biblioteki. Weź sobie kurczaka, Ron.

    ***

    Obserwował ją skrycie, zazwyczaj jedynie rzucał krótkie, ukradkowe spojrzenia, tak, by tego nie zauważyła. Rzadko jednak zdobywał się na tak - w jego mniemaniu -infantylne zachowanie, z którego najprawdopodobniej nie byłaby zadowolona. Najczęściej lustrował wzrokiem całe pomieszczenie, w którym przyszło im przebywać, niby od niechcenia przenosząc go na nią w tych najbardziej wyczekiwanych chwilach, w których miał pewność, że nikt mu się nie przygląda. Chłonął jej obraz z zapamiętaniem, o które nigdy by się nie podejrzewał, a przed którym buntował się już wystarczająco długo, tak by nie móc zrzucić tego wszystkiego jedynie na wyrzuty sumienia.
    Po raz kolejny zignorował natrętny monolog Zabiniego, którym męczył go odkąd zasiedli przy stole, uważnie rozglądając się po Wielkiej Sali. Pozwolił mu snuć godną pożałowania opowieść, nie mającą nic wspólnego z tym, o czym chciałby posłuchać, pamiętając jedynie o potakiwaniu w odpowiednich momentach, w czasie których jego rozmówca domagał się jakiejkolwiek reakcji z jego strony. Obracał w palcach srebrny puchar napełniony sokiem dyniowym, z cichym, wymownym żalem marząc o choćby odrobinie Ognistej Whisky, do której smaku zaczynał coraz bardziej tęsknić.
    – Granger już wyszła...
    Spojrzał z niezrozumieniem na siedzącego obok niego czarnoskórego przyjaciela, marszcząc groźnie brwi i próbując przypomnieć sobie choć fragment ich wcześniejszej rozmowy, doszukując się w nim jakiegoś nawiązania do znikającej za progiem Wielkiej Sali Gryfonki. Nie przejmując się niczym , odchylił się lekko do tyłu, jednocześnie przysłaniając ramieniem oczy.
    – I? – zapytał niby od niechcenia, dbając o to, by ton głosu nie różnił się niczym od wcześniejszych, nonszalanckich pomruków, którymi częstował swojego rozmówcę. Nieświadomie jednak zaczął pytać samego siebie, jak bardzo pochłonęły go własne myśli, by jego wzrok zatrzymał się na sylwetce Granger o kilka sekund za długo, by Zabinii mógł to uznać jedynie za przypadek.
    –  Możesz więc przestać wgapiać się tak w stół Gryffindoru, bo jeszcze pomyślę, że nie ona tak zajmuje twoją platynę, tylko jakieś skryte uczucie do blizny Pottera... A to byłoby już chore...
    Momentalnie otworzył oczy, obdarzając siedzącego obok Blaise'a nienawistnym spojrzeniem, w którym nieświadomie dało się poznać odrobinę wstydu.
    – Nie wiem o czym mówisz – warknął zły na siebie na tę chwilę słabości.
    – Mówię o cudzie, który najwyraźniej zdarzył się, gdy przyszło wam razem z Granger hasać po łąkach na tej waszej wakacyjnej wycieczce, a który teraz sprawia, że zerkacie na siebie ukradkiem jak spłoszone hipogryfy, zamiast od razu przejść do rzeczy... O rozmowę mi chodzi –  dodał szybko, widząc mordercze spojrzenie arystokraty. Uśmiechając się do niego nieco zbyt sugestywnie, sięgnął po własny puchar z sokiem dyniowym i podobnie jak wcześniej Draco, teraz on sam skrzywił się teatralnie, marząc przy okazji, by kiedyś znaleźć w nim upragnioną Ognistą.
    – Nie ma w tym żadnego cudu – dosłyszał jeszcze stanowczy głos Malfoya, który najwyraźniej nadal nie pogodził się z myślą, że tak bardzo się przed kimś odsłonił. Nie robiąc sobie nic z jego zaciśniętych pięści, uśmiechnął się z pobłażaniem, po czym machnął ręką w nonszalanckim geście.
    – Jest, jest – odpowiedział w nieznacznym zamyśleniu kreśląc nieznane wzory na powierzchni pucharu. – Wprawdzie mi też trudno się było go doszukać, po tym jak ją poszatkowałeś, a jej wesoła kompania rozwaliła ci chałupę. Ale jedna rozmowa jeszcze nikogo nie zabiła, nie?
    Draco westchnął z rezygnacją, doskonale wiedząc, że żadna wymówka nie wydawałaby się w tej chwili odpowiednia. Z miną cierpiętnika spojrzał na szczerzącego się obok niego przyjaciela, jednocześnie próbując ująć w słowa to, o czym myślał od tak dawna.
    – Przyznaję, że Granger okazała się zupełnie inna... – zrobił krótką przerwę, mimowolnie ściszając głos, który wraz z ostatnimi słowami zupełnie ucichł, tak jakby zdawał sobie sprawę, że to o czym myśli i mówi nie powinno trafić do uszu pozostałych Ślizgonów.
    –... Inna od reszty Gryfonów? – podpowiedział Blaise, doskonale wiedząc jak wiele kosztuje Dracona powiedzenie tych słów na głos.
    Draco mimowolnie pokręcił głową, niby od niechcenia uświadamiając czarnoskórego przyjaciela, iż nie do końca o to mu chodziło. Jasne kosmyki włosów opadły w nieładzie na czoło, zmuszając go do odgarnięcia grzywki. Kilka siedzących w drugim stołu dziewczyn westchnęło z rozmarzeniem.
    – Inna niż myślałem  – poprawił.
    Zabinii przeniósł na niego zaciekawione spojrzenie, markując przy tym wypływający na usta uśmiech. Ledwo usłyszał szept siedzącego obok udręczonego przyjaciela, zdając sobie przy tym sprawę, że był to zaledwie mały urywek ze wszystkich kłębiących się w jego głowie myśli, które nieproszone ukazały się światu, a które dręczyły go odkąd zakrwawiony i ledwo stojący na nogach pojawił się w Hogwarcie. Z cichym westchnieniem bezradności obserwował, jak jego przyjaciel marszczy czoło i zaciska szczękę, markując przy tym swoją determinację. Nie odezwał się nawet słowem, gdy w następnej chwili Draco podniósł się z miejsca i ruszył w kierunku wyjścia z Wielkiej Sali, w którym kilka minut wcześniej zniknęła Gryfonka.
    – A nie mówiłem, że to cud... – mruknął zadowolony z siebie chłopak, patrząc na plecy odchodzącego arystokraty.    
    Sugestywny, nieco dobrotliwy uśmieszek nie zniknął z jego ust nawet po tym, gdy Draco zniknął za drzwiami Wielkiej Sali.

***

    Głuchy odgłos jego kroków niósł się po całym korytarzu, sprawiając, że przyśpieszył mimowolnie chcąc jak najszybciej dostać się do lochów. Nie wiedział dlaczego po wyjściu z Wielkiej Sali od razu ruszył w tym kierunku i dlaczego nie zawrócił, choć podświadomie wśród pustych murów szukał wzrokiem jednej, jedynej osoby, z którą chciał teraz porozmawiać. Głucha cisza i wszechobecna pustka nie zadziałały na niego kojąco, tak jak do tej pory, gdy podświadomie szukał samotności, by w pojedynkę zmierzyć się z targającymi go emocjami. W tej jednej chwili pragnął towarzystwa - jakiegokolwiek, które kiedyś było mu nie na rękę, a za które w tym momencie oddałby krocie.
    Minąwszy ostatni zakręt, ruszył szybciej do przodu, jednocześnie dostrzegając w oddali znajomą sylwetkę. Jego serce na moment stanęło, a potem zabiło ze zdwojoną siłą, gdy zorientował się, do kogo ona należała. Jej włosy, z których tak często się naigrywał, a których nie pomyliłby z żadnymi innymi, zdawały się błyszczeć w świetle zawieszonej nieopodal pochodni, a oczy - wielkie i brązowe, nie patrzyły na niego z pogardą, lecz niepewnością; zupełnie jakby obawiały się jego reakcji.
    Nie wiedział, jak wiele kosztowało ją, by tu przyjść. By po raz kolejny znaleźć się z nim sam na sam, bez różdżki i z marną nadzieją na to, że chłopak nic jej nie zrobi. Nie zdawał sobie sprawy jak wiele dni musiało upłynąć, by zdołała przemóc się na tyle, by wejść z nim do jednej sali, czy minąć go na korytarzu; nie czując przy tym drżących ze strachu rąk i szalonego bicia serca. Nie wiedział ile odwagi włożyła w to, by zaczekać na niego w jednym z ciemnych i ponurych korytarzy, prowadzących do salonu Slytherinu; jednocześnie błagając w myślach, by głos jej się nie załamał. By wyjaśnić z nim wszystko to, co między nimi zaszło, kończąc jednocześnie coś, o czym kiedyś tak skrycie marzyła...
    Widział, jak zadrżała, gdy tylko wyczuła jego obecność. Momentalnie podniosła głowę, patrząc mu w oczy po raz pierwszy odkąd tamtej pamiętnej nocy tak dotkliwie ją zranił.
    Szedł szybkim krokiem, mimowolnie obserwując ją taką bezradną i zagubioną, i czując, jak pod wpływem jej rozgoryczonego spojrzenia sam zaczyna tracić maskę, której obiecał już nigdy się nie pozbywać.
    Chciał jej powiedzieć tyle rzeczy... Z zapałem ruszył do przodu, by wyjaśnić, jak to wszystko się zaczęło; zrzucić z siebie to ciężkie brzemię, które przyszło mu z taką wytrwałością dźwigać. Nie spodziewał się, że będzie mu dane dzisiaj z nią porozmawiać. Zrezygnowawszy z jakichkolwiek poszukiwań, wracał do domitorium, nie wiedząc, że być może ona także pragnęła tej rozmowy. Przez krótką chwilę miał ochotę podziękować opatrzności, za to, że skierowała ich oboje w to miejsce, zupełnie jakby zmierzali na spotkanie, na które żadne z nich nigdy się nie umawiało; jednocześnie wiedząc, że to drugie już na nich czeka.
    Podchodząc bliżej, zauważył jak odetchnęła głęboko, jednocześnie zaciskając dłonie w pięści. Z ledwo dostrzegalnym trudem oderwał wzrok od jej twarzy, przenosząc go skrawek odsłoniętej szyi. W tej samej chwili dziewczyna poruszyła się lekko, robiąc maleńki krok w jego stronę, nieopatrznie sprawiając, że kołnierz długiej, szkolnej szaty podwinął się, ukazując mu zabandażowany fragment ciała, będący wystarczającym dowodem jego wcześniejszego okrucieństwa.
    Zamarł, z trudem uświadamiając sobie, jak naiwne były jego wcześniejsze pragnienia. Dopiero widząc niezbity dowód własnego okrucieństwa zdał sobie sprawę z przepaści, która ich dzieliła,a której nie dało się pokonać jednym błahym słowem, wyrzuconym szybko, na wydechu, tylko po to, by pozbyć się wyrzutów sumienia i zasklepić skołatane serce. Już wcześniej pogodził się z przegraną, swoim własnym, nieplanowanym upadkiem, po którym nie mógł i zwyczajnie nie powinien się podnosić, zostając tam, gdzie nikt długo by nie wytrzymał. Dlaczego więc teraz w to zwątpił? Dlaczego egoistycznie myślał, że powinien oczekiwać jej przebaczenia, gdy w rzeczywistości nigdy na nie nie zasłużył?
    Chwila opamiętania przyszła szybciej, niż zdołał zatracić się w tej złudnej namiastce szczęścia, w którą z taką naiwnością stworzył. Przyśpieszył kroku, jednocześnie odwracając wzrok od wielkich, brązowych oczu, które - jak dopiero teraz spostrzegł - były zupełnie puste. Pozbawione dawnej zaciekłości i tlącego się gdzieś głęboko uczucia, stały się jedynie marnym odbiciem swojej wcześniejszej wersji, do której było mu tak tęskno. 
    – Malfoy...
    Minął ją, nie zważając na wyciągniętą w jego kierunku dłoń i zastygłe w zdziwieniu usta. Utkwił niewidzące spojrzenie w wejściu do salonu wspólnego, doskonale wiedząc, że wystarczyłoby jedno spojrzenie w te zagubione, brązowe oczy, a nie zdołałby stąd odejść.
    Miał bolesną świadomość tego, że Granger nigdy nie zdoła mu wybaczyć, tak samo jak on sam tego nie zrobi. Zbyt późno zrozumiał, że najlepszym rozwiązaniem będzie, jeśli od tej chwili będzie trzymał się od niej z daleka.
    Słysząc głuchy odgłos kroków, mimowolnie odwrócił się za siebie. Granger już się nie obejrzała. Zraniona i odrzucona ruszyła przed siebie, biegnąc ile sił w nogach. Odprowadził ją przepełnionym bólu spojrzeniem, przekonując się, że tak będzie lepiej...
Dla wszystkich.

***
    
        Gdy tylko wchodził do jakiegoś pomieszczenia, rozmowy od razu zamierały, a we wszystkich utkwionych w nim spojrzeniach próżno było szukać zaciekawienia, raczej strach i niepewność. Był pewien, że wieści, które zdążyły obiec cały Hogwart nie przysporzą mu popularności, choć nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie mu tak trudno stawić temu czoła. Nie mógł się przełamać, nie potrafił zaakceptować danego stanu rzeczy, a choć według niektórych powinien się teraz chełpić tym, co uczynił; jakaś niewidzialna skaza nie przestawała go uwierać, żłobiąc na sercu bruzdy, których nigdy nie potrafiłby zasklepić.
    Starał się przyzwyczaić do codzienności, którą  z taką łatwością podsunął mu Dumbledore, niczym zasłużonemu na polu walki bohaterowi, a nie tchórzliwemu gnojkowi, który z taką łatwością potrafił ranić innych. Boleśnie świadomy tego, że czasy beztroski najprawdopodobniej już nigdy nie wrócą, zaciskał zęby i starał się wytrwać.
     Kolejna nieprzespana noc była jedynie  dowodem na beznadziejność sytuacji, w jakiej przyszło mu przebywać; przykrym świadectwem powolnego upadku i końca czegoś, czego nie sposób było odbudować. Przekręcając się w pościeli, miał wreszcie czas, by to wszystko przemyśleć. Nie czuł żalu, a jedynie smutek. Przyzwyczajony do rzeczywistości, w jakiej przyszło mu żyć, zupełnie nie przewidział, jak bardzo odczuje stratę czegoś, co tak naprawdę nigdy nie było jego.
    Może gdyby nie czuła przed nim strachu, wszystko byłoby łatwiejsze. Może gdyby nie zamierała na długie chwile, przerażona jego obecnością, gdy tylko pojawiał się w zasięgu jej wzroku, zdołałby przyzwyczaić się do tego, że ponownie stali się dla siebie całkiem obcy. Może gdyby choć raz popatrzyła na niego z tą dawną czułością, szybciej przyzwyczaiłby się do myśli, że Hogwart stał mu się obcy jak nigdy dotąd... Może gdyby nie zobaczył wczoraj jej skrytego pod szatą opatrunku, dojmujące wyrzuty sumienia nie byłyby tak bolesne?
     Powoli i z rozwagą zszedł z łóżka, zupełnie jakby pragnął nacieszyć się tą upragnioną ciszą, którą wypełniały oddechy pozostałych mieszkańców dormitorium. Zapatrzony w ledwo wschodzące za horyzontem słońce,  oddychał spokojnie, podświadomie szukając jakiegoś potwierdzenia dla swoich czynów, niewielkiego znaku, że to co robi, ma jakikolwiek sens. Przemierzając opustoszałe korytarze, rozpamiętywał spędzone w nich lata, które z perspektywy czasu wydawały się jedynie bladymi, niewyraźnymi wspomnieniami czegoś, do czego nie mógł i podświadomie nie chciał wracać.
    Chwila zawahania minęła szybciej, niż się pojawiła. Zbyt długo tkwił w tym beznadziejnym stanie, podświadomie czekając na zmianę, która miała nigdy nie nastąpić. Naiwnie wierzył, że czas uleczy rany szybciej niż zwykłe, szczere przeprosiny, na które i tak nigdy by się nie zdobył.
    Dopiero gdy kamienna chimera strzegąca wejścia do gabinetu Dumbledore'a, ustąpiła z cichym szelestem, westchnął głęboko, czując delikatną ulgę, której nie mógł pomylić z żadnym innym uczuciem, zupełnie jakby dopiero teraz do końca przekonał się o słuszności własnego wyboru. Ruszył do przodu, czując spokój, jakiego nie zaznał od bardzo dawna...
    Podjął decyzję.


 *K.K.Baczyński
__________________________________________________________

Hejo hejooo :D
Niemal połowa tego rozdziału powstała przy akompaniamencie utworów Chestera, którego głos zawsze działał na mnie stymulująco... Jakkolwiek to brzmi XD I mimo tego, że prawdopodobnie moim sąsiadom nie w smak było go słuchać przez tyle nocy z rzędu, był to jedyny sposób, by dokończyć ten rozdział.
Przepraszam, że przyszło Wam czekać tak długo. Wiem, jestem okropna.Ustaliłam sobie twardą datę, a żeby ją wypełnić, musiałam siedzieć nad rozdziałem od 5 nad ranem. Być może perspektywa końca opowiadania tak blokuje przed pisaniem. W każdym razie już teraz informuję, że do napisania zostało mi tylko 2 rozdziały + epilog. Obyśmy wytrwali!
Teraz już oficjalnie mogę potwierdzić, że Wasze obawy co do śmierci Hermiony były bezpodstawne (też sobie moment wybrałam, prawda?) Nie zamierzałam jej nigdy uśmiercać, a dowodem na to może być Prolog, do którego wreszcie, po tylu rozdziałach ich mozolnej tułaczki, miałam okazję nawiązać.
Jeśli mogę coś zaspoilerować, to cała ukryta prawda o wydarzeniach, które miały miejsce w pewnym uroczym dworku, zostanie ujawniona w najbliższej notce :P
Jednocześnie chylę się przed Wami wykonując majestatyczny pokłon, dziękując tym samym za tyle wspaniałych  komentarzy, które mogłam czytać pod ostatnim rozdziałem! Dziękuję Wszystkim i każdemu z osobna, czy to wytrwalszym, którzy są ze mną od początku i jeszcze nie popadli w depresję, czy też całkiem nowym duszyczkom za masę pięknych słów!!!  Jeśli nie zauważyliście, informuję, iż zmieniłam całkowicie moją blogową politykę i teraz odpisuję na każde Wasze słowo. Zatem jeśli nie boicie się moich odpowiedzi, to piszcie śmiało!
No więc łomy w dłoń i komentujcie! A ja ruszam do robienia tego, o czym marzę od dawna: zamykam oczy i ćwiczę zen.  
                                                                    Iva Nerda